Paweł Chmielewski
("Projektor" 2/2014)
Zaraza ma swoje odmiany. Najczęstsze to: ropowica
pożółkła, pawiak tęczowy, wyprysk falisty, trójkąciak pastelowy (zwany też
alfonsiakiem trójkątnym) i jedna z najgroźniejszych: różowe ropnie różowate (w
dwóch odmianach – różowej i silnie różowej).
Fot. Paweł Chmielewski |
Czy to opis z podręcznika „Małego wirusologa”? Nie.
Fragment jednego z reportaży Filipa Springera zawartych w książce „Wanna z
kolumnadą”. W posłowiu Andrzeja Stasiuka czytamy: ... zazwyczaj bronię (...)
tej histerii człowieczego krajobrazu. Częściowo z przekory, ale bardziej z
umiłowania badziewnych cudów ludzkiej, to znaczy polskiej, kreatywności, która
mnie wprawia w osłupienie i podziw. Jesteśmy narodem ekstremistów. Jesteśmy
rewolucjonistami totalnymi.
Jesteśmy też pewnie
narodem sarmackim. O silnie rozwiniętym instynkcie terytorialnym. Ograniczonym
do bardzo małego terytorium. To, co poza nim jakieś takie wspólne, to pewnie
niczyje albo tego Nowaka spod piątki, którego nie lubię. Poza tym Polacy w
czterech piątych (lub nawet więcej) twierdzą, że w Polsce jest ładnie i...
bardzo ładnie. Od tego zaczyna Filip Springer. Potem bada medyczny przypadek
zwany „pastelozą”.
To dość przewrotna choroba. Dopada bloki, komisariaty,
sklepy, przedszkola, domy kultury. Jest bardzo zaraźliwa. Rozpoczynamy śledztwo
w sprawie ogniska choroby. Wielu sądzi, że zaczęło się w 1993 r. we Wrocławiu
od Domu Handlowego Solpol. Architekt Wojciech Jarząbek dostał sto dwadzieścia
godzin na wykonanie projektu. Złośliwi twierdzą, że gdy już wszyscy posnęli ze
zmęczenia, to kolory dobrała sprzątaczka. Wrocławianie byli jednak zadowoleni.
Po latach szarości PRL-u dostali coś kolorowego. I pasteloza się rozpełzła.
Zaczyna się najczęściej tak: do architekta przychodzi
inwestor albo prezes spółdzielni i mówi, że ma być „pastelowo”. Co to znaczy
pastelowo? Prezes na kolorach się nie zna, ale wybrała taki jego sekretarka.
Kobieta. Jak wiadomo kobiety znają się na kolorach. Albo inaczej – prezes daje
się przekonać, żeby jednak nie pastelowo, a lepiej zmówić projekt. Ile kosztuje
projekt? Kilkanaście, dwadzieścia tysięcy. Ile?! Prezes wychodzi w
przeświadczeniu, że ci artyści i architekci to całkiem powariowali. Przecież to
tylko kolorki.
Mój kielecki blok jest pastelowy. Pomalowany jakieś
osiem, dziewięć lat temu. Wcześniej był brązowo-ugrowy. Dokoła każdy wieżowiec,
czteropiętrowiec jest inny. Takiego kociokwiku mogą nam pozazdrościć
spółdzielnie w innych miastach. Dwa lata temu lokalna „Gazeta Wyborcza”
ogłosiła konkurs na najładniej i najgorzej pomalowany blok. Jeden z jurorów
stwierdził, że w Kielcach trzeba by nominować całe osiedla: Na Stoku,
Świętokrzyskie i Słoneczne.
O czym jest jeszcze „Wanna z kolumnadą”? O
gargamelach, dziwnych piramidach, rzekach w środku miast, które znikają i o
grodzeniu. Polaków opanowała mania płotów. Podobno w ogrodzeniach jesteśmy
europejską czołówką. Springer chodzi i pyta czy ogrodzenia chronią. Każdy
wchodzi, wychodzi, ochroniarze się nudzą, ale mur musi być. Trochę jak w
„Zemście”. Tu ujawnia się ten instynkt terytorialny. Zagadnięci najczęściej
odpowiadają, że to sąsiedzi z bloku obok podrzucali im śmieci.
Deweloperskie raje to kolejny rozdział. W zbiegu
Warszawskiej i Krasickiego (już zdekomunizowanego) stały przez trzy lata dwa
dziwaczne domy. Wraz ze ścianami były szerokie może na trzy metry, a długie na
kilkanaście. Myśleliśmy, że w takich kiszkach nikt nigdy nie zamieszka.
Deweloper w końcu jednak sprzedał mieszkania. Budynki są koszmarne. Autor „Wanny...”
rozmawia z mieszkańcami takich edenów, tonie w błocie i ze smutkiem patrzy na
dzieci, które taplają się w mokrym piasku. Może poszłybyście na lody? To ponad
pół godziny drogi. Nikomu się nie chce. Do centrum miasta jest ponad piętnaście
kilometrów. Kilka samotnych, rachitycznych drzewek rośnie na skraju budowy
kolejnego osiedla. W folderze było pięknie.
Uczeń w polskiej szkole (podstawówka i gimnazjum) ma
przez dziewięć lat 255 godzin plastyki. W Rumunii dwa razy więcej, w Czechach
ponad sześćset. Jadąc na południe lub zachód przeżywamy nagle szok. Czegoś nam
brakuje. Czego? Reklam.
Zaledwie dziesięć procent (szacunek optymistyczny)
banerów i bilboardów jest w Polsce wieszanych legalnie. Z rozbrajającą
szczerością pracownica jednej z agencji mówi Springerowi, że dopóki mandaty nie
przekraczają kosztem „potencjalnej oglądalności”, to nic się nie zmieni. Autor
dzwoni, zaczepia, wypytuje. Odpowiedzi są rozbrajające: to za to trzeba płacić?
Inni wieszają, to ja też powiesiłem. Powiesiliśmy, niech wisi i czekamy czy
ktoś się do nas zgłosi po pieniądze. Na zdesperowanych przeciwników reklamowego
wodospadu patrzy się jak na straceńców lub wariatów.
Świetna książka. Jaki z niej morał? Przytoczę pewną
historię. W ostatnim rozdziale Filip Springer opisuje jak zafascynowały go
internetowe grupy i fora obywatelskiego sprzeciwu. Założył grupę protestującą
przeciw zajmowaniu chodników przez samochody. Robił zdjęcia, zbierał fanów. Po
jakimś czasie został wezwany na komisariat. Przesłał zdjęcia więc miał podpisać
kilkadziesiąt protokołów i stawić się na wszystkich rozprawach jako świadek. Za
nieobecność będzie kara, bo to obrażanie majestatu Rzeczypospolitej. Policjant
był wyraźnie uradowany i wrócił do przerzucania papierów.
Filip Springer, „Wanna z kolumnadą”, s. 247,
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz