poniedziałek, 13 lutego 2017

Prawie o przyjaźni (Natalia Łakomska, Muzeum Historii Kielc)

Izabela Łazarczyk-Kaczmarek
("Projektor" - 5/2014)
„Powrót do Maleńca” to cykl obrazów Natalii Łakomskiej prezentowanych na wystawie w Muzeum Historii Kielc. Sama wieś staje się tu jedynie pretekstem, uzupełnieniem głównej idei malarskiej autorki.

Wybiera ona za główny punkt odniesienia, zdjęcie podarowane w 2006 r. przez przyjaciela(stąd tytuł wystawy „Wspomnienia dla R.N”). Fotografia ta zostaje „skopiowana” na płótnach i niejako dopełniona innymi elementami inspirowanymi Maleńcem. Jako jej dookreślenie pojawiają się kwiaty, liście, kora drzew czy przypominające koła zębate elementy.

Zmienia się kolor czy faktura, jednak twarz pojawiająca się na każdym płótnie ma tę samą formę. Widzimy zapis pojedynczych, wybieranych jak można sądzić z namysłem, fragmentów widoków czy miejsc z Maleńca, filtrowanych przez artystkę. Obserwujemy zmienność połączoną z nieodmiennymi zarysami twarzy. Być może w ten sposób Łakomska chciała zaznaczyć chęć, tak trudnego, pozostania takim samym człowiekiem na przestrzeni czasu? Wydaje się, że w tak nieszablonowy sposób został rozwiązany „problem” jaki często pojawia się na plenerach – najczęściej powstają tam głównie „krajowidoki” i „pocztówki” z danego miejsca.

W katalogu do wystawy czytamy o zamiarze poruszenia problemu relacji międzyludzkiej, problemu zmiany i dezaktualizacji więzi między dwiema osobami. Niestety nie znając treści komentarza autorki nie sposób zauważyć wskazówki, która mogłaby wprowadzić widza na drogę ku poszukiwaniu uczuć i zachodzących w ludziach przemian (pokazanie dwóch filmów – „Easy” i „Wspomnienie z…” również nie pozwala zrozumieć w pełni zamysłu). Z drugiej strony chęć sprzedaży cyklu na aukcji po wernisażu może być, niejako definitywnym końcem pewnego rozdziału w życiu, bowiem jak czytamy dalej – artystka nie planuje już powrotu do Maleńca, podobnie jak zakończyła pracę nad cyklem.

Obsesje Samotnika z Książa (Stefan Żechowski, Muzeum Narodowe)

Izabela Łazarczyk-Kaczmarek
("Projektor" - 5/2014)
Stefan Żechowski – artysta pełen sprzeczności, jednak bezsprzecznie adorujący kobiece ciało i szeroko rozumianą seksualność. Urodzony 19 lipca 1912 r. w Książu Wielkim, miłośnik Jacka Malczewskiego (co można zauważyć w fizjonomii osób portretowanych przez Żechowskiego, czy nawet w jego autoportretach) Matejki i Grottgera. Fascynując się rzeźbiarzem Stanisławem Szukalskim wstąpił do grupy „Szczep Rogate Serce”. Malarz zwany „Samotnikiem z Książa” wycofał się z życia artystycznego. Odszedł w 1984 r. w rodzinnym mieście.

Na wystawie w Muzeum Narodowym w Kielcach mamy sposobność zapoznania się z pracami artysty, nie tylko ze zbiorów MNK, ale i z kolekcji prywatnych. Pokazywane oleje, pastele i rysunki prezentują wielorakie zainteresowania artysty. Niewielkich rozmiarów nostalgiczne pejzaże, socrealistyczne portrety Stalina czy Lenina i oczywiście erotyczne pastele i rysunki, z których jak się wydaje Żechowski był najbardziej znany. Kobiety, prawdziwe i z wyobraźni pokazywane z zaznaczeniem, a nawet przerysowaniem cech fizycznych pojawiają się na większości prac. Oniryczne, pełne fantazji sceny z ich udziałem, swoją formą i wyolbrzymianiem cech kierują artystę w stronę niemalże karykatury i groteski. Śmiałe „ekwilibrystyczne” sceny zdają się być realizacją marzeń erotycznych twórcy. Pojawiający się wielokrotnie temat promiskuityzmu raczej zawłaszcza główną przestrzeń artystycznej kreacji Żechowskiego.

Pokazywane na wystawie innego rodzaju prace, jak na przykład album z dziewiętnastoma przedstawieniami zwierząt, potraktowanymi niczym ilustracje do książek dla najmłodszych, zostały zamknięte w gablocie i niestety jedynie z podpisu możemy się dowiedzieć jakie zwierzęta wybrał Żechowski, ponieważ widzimy tylko kota. Podobnie zostały potraktowane uratowane po pożarze w 1953 r. fragmenty nadpalonych prac. Wystawa, na której zgromadzono tak imponującą liczbę prac, nie przybliża jednak Żechowskiego jako doskonałego rysownika, którym niezaprzeczalnie był.

To właśnie w rysunku widzimy lekkość kreski, delikatne gradacje światła, łączone z umiejętnościami warsztatowymi i nierzadko humorem. Pokazuje artystę jedynie jako człowieka ogarniętego pewnego rodzaju seksualną obsesją, co jak można sądzić patrząc na jego dorobek artystyczny, nieco wypacza postrzeganie Żechowskiego. Zabrakło na wystawie między innymi dość istotnych w jego twórczości ilustracji do książki „Motory” Emila Zegadłowicza, której wydanie w latach 30. związane było ze skandalem obyczajowym. Chcąc zrozumieć i co ważniejsze zauważyć „Samotnika z Książa” w jego twórczości, nie da się tego dokonać podczas jednego zwiedzania wystawy, ilość prac i sposób ich eksponowania sugeruje, że spotkanie z artystą powinno potrwać dłużej.

Dziwne wierszyki (Joanna Biskup-Brykczyńska, Muzeum Dialogu Kultur)

Tomasz Czyżewski
("Projektor" - 5/2014)

Wystawa Joanny Biskup-Brykczyńskiej w Muzeum Dialogu Kultur, to przejaw działalności zanikającej w dzisiejszej plastyce. Artyści wizualni, malarze, graficy, starają się zaskakiwać, szokować, jednak coraz rzadziej korzystają z dobrodziejstwa dobrego humoru, zajęci wyważaniem kolejnych obrotowych drzwi „artworldu”. 

Spotkanie z tymi rysunkami, w starannej formie dopełniającymi kreski ze słowami, przenosi mnie w świat, w którym eleganccy panowie wymieniają pieszczotliwe kąśliwości z inteligentnymi paniami. Państwo być może pamiętają te stany, w jakie popadaliśmy oglądając/czytając „Gapiszona”, „Kwapiszona”, „Wesołą gromadkę” albo książki pani Chotomskiej z ilustracjami pana Butenki... nie? To może przywołajcie z pamięci urok dowcipu Starszych Panów, w scenografiach ich autorstwa, gdzie czarno-biały rysunek uzupełniał, budował świat bohaterów. Z tym kojarzą mi się lekkie, ale niezwykle pracochłonne realizacje we wnętrzach muzeum, dosłownie we wnętrzach, bo przecież klimat tej wystawy tworzą nie tylko obrazki za szkłem, to również rysunkowa „lamperia” wokół ścian oraz trafne dopiski zmieniające zastane przedmioty w niecodzienne artefakty-dowcipy. Wielki wydruk zamykający salę daje dokładny wgląd w bogaty arsenał tysięcy linii, kresek i kropek, którymi artystka konstruuje swoje dzieła.

W tym powiększeniu chyba najłatwiej dostrzec pewne pokrewieństwa z ludowym drzeworytem oraz narracyjną gęstość przedstawień. Twórczość łącząca elementy ludyczne z mniej lub bardziej zaawansowaną dydaktyką, ma w historii sztuki wielu przedstawicieli, rubaszne sceny wymagały wprawnych dłoni, w tę tradycję z dużą wprawą wpisuje się i wrysowuje swoimi „wierszykami” pani Biskup.

Pragnienie rzeczy monumentalnej (Wincenty Kućma, rzeźba, Galeria Uniwersytecka)

Izabela Łazarczyk-Kaczmarek
("Projektor" - 4/2014)
Wystawą „Światło w cieniu” prof. Wincentego Kućmy z ASP w Krakowie zainaugurowała działalność Galeria Uniwersytecka w Bibliotece UJK. Jak w całej twórczości, urodzonego w Starej Zbelutce (k. Łagowa) artysty, również tym razem możemy po raz kolejny odkrywać przywoływane motywy ikonografii chrześcijańskiej.

Wincenty Kućma pokazał figury z cyklu „Zespoleni”, „Z Ołtarza Trzech Tysiącleci”, świętych, męczenników, zdjęcia i rysunki. Pełne harmonii, rytmiki postaci, będące nadaniem myśli formy, pokazują niezwykłą wrażliwość w kreowaniu materii rzeźbiarskiej. Materii trudnej niekiedy do okiełznania, trudnej, aby oddać w niej pierwotny zamysł ze szkiców, które są w przypadku rzeźbiarza niezwykle ważne. Jak sam wielokrotnie powtarzał w licznych wywiadach, to moment, kiedy myśli przybierają prawdziwy kształt. Sama rzeźba zaś staje się niejako, pewnego rodzaju, pretekstem do szukania rozwiązań i realizacji formalnych. Zmaganiem się pomiędzy wyborem modeli a teksturą.

Wypracowane przez rzeźbiarza rozwiązania szukają faktury, jaką może dać wybrany materiał, a nie szukaniem natomiast piękna klasycznych proporcji. Rozwiązania formalne wpisują widza w stworzoną rzeźbiarską sytuację, powodując „stawanie” się nie tylko uczestnikiem-odbiorcą dzieła, ale wpisując się niczym figura.

Na wystawie widzimy niewielkich rozmiarów, wykonane z brązu niczym bozzetta, rzeźby będące jak się może wydawać unaocznieniem pragnienia stworzenia rzeczy monumentalnej. Artysta w charakterystyczny sposób wybiera sumaryczną, pełną prostoty formę, starając się zaznaczyć „obecność” duchowego przesłania. Kućma odrzuca wszystko co zbędne, nieistotne, to co odwraca uwagę od najważniejszych jego zdaniem pojęć. W mistrzowski sposób buduje przestrzeń pytań o wiarę, sprawy ostateczne, łącząc je z rozważaniami nad formą i kształtem. Stara się działać na emocje, wrażliwość, doświadczenie odbiorcy.

Postaci świętych, aniołów czy samego Boga w hieratycznych pozach, łączą w sobie pewną dostojność z niekiedy „agresywną” fakturą metalu. Gładkość linii wydaje się być zastąpiona kantem, ostrą krawędzią, rozcinającą niemalże przestrzeń swoją wertykalnością. Takie opracowanie materiału w kreowaniu rzeźby wydaje się być uzasadnione, patrząc na wszystkie realizacje nastaw ołtarzowych artysty i sposób kreowania emocji za pomocą światła „budującego” ostateczny kształt rzeźby. Próbę zaznaczenia tego aspektu twórczości widzimy na wystawie, gdzie światło poprzez grę cieni wydobywa drugi wymiar kształtów. Wystawa Wincentego Kućmy była ekspozycją inaugurującą, tym bardziej szkoda, że nie stworzono wnętrza bardziej odpowiadającego wymogom wystawienniczym.

Pomiędzy spokojem a niepokojem (Anna, Tomasz Łukaszczykowie, "Tycjan")

Jacek Gubała 

("Projektor" - 4/2014)

Wystawa „Kukaszczyki” w kieleckiej Galerii „Tycjan” to swoiste rendez-vous pary autorów: Anny Pawlik-Łukaszczyk i Tomasza Łukaszczyka po swoich wyobrażonych – z pozoru odmiennych – światach dla dzieci młodszych i nieco starszych.

Zestawienie na przemian dwóch światów: bajecznej – acz rzeczywistej przyrody, z fantastycznymi postaciami robotów – skłania do refleksji nad bytem zastanym a nadchodzącym.

Anna, kontynuuje ilustracje książek dla dzieci. Tomasz zaś, dał się poznać jako twórca nie bojący się różnych mediów, tworzyw i eksperymentów – wręcz perfekcyjnie ekspresyjny: rzeźbiarz i grafik. Akwarele Anny, z łagodnymi liniami, owalnymi kształtami, wykonane są głównie ciepłą, a właściwie radosną paletą barw. Rodzinne, portretowe przedstawienia zwierząt zdają się być jak najbardziej oczekiwane z punktu percepcji dziecka – mama, tata, dzieci razem i w swoich ekosystemach.

Roboty Tomasza natomiast, zawieszone w zimnej przestrzeni, kreślone czarnym piórkiem, liniami szukającymi formy i światła wewnątrz pozornie zamkniętych, kanciastych brył – wprowadzają pewien niepokój. Niektóre wręcz ożywają – Jeden ze stworów wyrywa wnętrzności z drugiego, aby je sobie „przeszczepić”.
Spokój natury, a nadchodząca niepewność sztucznej inteligencji – to celowy kontekst prac autorów – czy tylko ich zabawa? A może warto zadumać się, ile faktycznie jeszcze w nas z człowieka, a ile już maszyny do życia marnowania.

Chłopiec w balonie z żarówką (Marcin Piwowarski, ilustracje, "Tycjan")

Izabela Łazarczyk-Kaczmarek
("Projektor" - 7/2014)
Marcin Piwowarski, imię i nazwisko znane jak sądzę jedynie „wybranym”, bądź posiadającym dzieci miłośnikom ilustracji książek dla najmłodszych. Jednak, kiedy zaczniemy przyglądać się bliżej pracom kieleckiego artysty – wystawionym w Galerii „Tycjan” – nie sposób nie rozpoznać znajomych charakterów czy „kreski”, która powołała je do „życia”.

Postaci fantastyczne i prawdziwe zaskakują dbałością o detale oraz niuanse. Artysta wybiera zdumiewające cechy fizjonomii, łączy je z ekspresją charakteru i oto postać gotowa. Patrząc na ilustracje zostajemy wciągnięci w świat bajki, z nieco nadrealną nutą z pogranicza snu, zastanawiamy się, co dalej spotkało bohatera ilustracji, jakie perypetie tworzą jego historię. Poznajemy Napoleona, chłopca podróżującego nocą balonem, jednak zamiast balonu mamy żarówkę, w której świeci księżyc.

W niewymuszony sposób autor tworzy własny, charakterystyczny dlań świat, pokazując nam, że odrobina szaleństwa nikomu nie zaszkodzi, że niezależnie od wieku wszyscy mamy dziecko w sobie i że piękno często ukrywają w sobie drobiazgi. Miejmy nadzieję, że prace Piwowarskiego będą jednak bardziej dostępne, w publikacjach czy też na jego stronie internetowej (www.artscube.com), gdyż jak można łatwo się zorientować artysta częściej ilustruje książki obcojęzyczne. Dzieła jego autorstwa powinny spodobać się wszystkim tym, których zachwycał w dzieciństwie Jan Marcin Szancer czy współczesna Aleksandra Michalska-Szwagierczak, słowem tym, którzy doceniają estetyczne, cieszące oko ilustracje, a nie szokujące brzydotą kreskówki.

Prywatna teologia w czerwieni (Stanisław Mucha, Dom Praczki)

Izabela Łazarczyk-Kaczmarek
("Projektor" - 7/2014)
Fot. Paweł Gąsior
Malarstwo Eugeniusza Muchy (1927-2012), prezentowane w Galerii Współczesnej Sztuki Sakralnej „Dom Praczki”, staje się swojego rodzaju manifestacją wiary, wiary w Boga i wszystkie jego nauki.

Jednak pomimo wielokrotnych cytatów z Biblii, artysta stara się znaleźć własne interpretacje niektórych scen z pisma i dogmatów. W prosty, niewymuszony sposób przelewa na płótno własne komentarze scen religijnych. Nie znajdziemy tu wyidealizowanych postaci, lecz namalowane niekiedy wręcz okrutnie i groteskowo postaci świętych czy samego Boga, pozbawione ogólnie przyjętego pojęcia „piękna”. Protoekspresjonistyczne prace artysty zdają się odnosić do przeżyć wewnętrznych malarza i jego postrzegania otaczającego świata. Odrzuca on bowiem mistycyzm, lecz kieruje swoje rozważania w stronę prostoty formy i koloru.

Barwa w obrazach Muchy staje się wyznacznikiem kierunku, w którym podążają emocje, pełne czerwieni „Wielokrotne ukrzyżowania” czy między innymi „Pocałunek dobrego łotra” to wyraz cierpienia manifestowany kolorem krwi. Niekiedy w obrazach Muchy, jak można się domyślać, pojawiają się motywy autobiograficzne – „Narodziny prawnuczki”, pokazujące cud i niezwykłość życia. W każdym aspekcie swojej twórczości malarz odwołuje się do religii, staje się ona odniesieniem do zapisu rzeczywistości, kreując ją niejako poprzez pryzmat teologiczny. Wybierając do tego celu prostotę formy stara się zwrócić uwagę widza ku zaistniałym na obrazach, wybranym przez siebie cytatom z Biblii.

Przyglądając się „wydrukom” fresków wykonanych między innymi w Lutczy, widzimy świadomy wybór scen i niezwykle „prosty” sposób ich namalowania. Patrząc na freski Muchy nie musimy się domyślać, co jest inspiracją, widzimy postaci świętych zaznaczone niekiedy tylko linią, dookreślane kolorem tła, nie pozwalające jednak zapomnieć o emocjonalnym aspekcie scen. Sposób kreowania sylwetek oraz sama konturowość, a nawet operująca plamą barwną szkicowość, przypominają malowidła w katakumbach wczesnochrześcijańskich, gdzie elementy chrześcijańskie łączyły się niekiedy z motywami pogańskimi. Tu, na obrazach Muchy głęboka religijność autora łączy się z aspektami życia codziennego. Powracanie po wielokroć do tych samych motywów: pocałunku Judasza, ukrzyżowania, narodzin i śmierci wydaje się być drogą artysty nie ulegającego wpływom epoki, w której się urodził, swoistym dążeniem do zachowania swoich korzeni i wpojonej w młodym wieku wiary.

Czy artyści śnią o elektrycznych owcach? (Malarstwo cyfrowe)

Paweł Chmielewski
("Projektor" - 4/2014)
Czy artyści śnią o elektrycznych owcach?
Tomasz Łukaszczyk "Cyber..x"

Jeśli Giorgio Vasari pisze prawdę, to wczesną wiosną 1416 r. we Florencji, koło jednego z kościołów, odbyło się dość niezwykłe spotkanie. Filippo Brunelleschi zaprosił Donatella i Masaccia na prezentację przyrządu optycznego, który pozwalał malarzom i architektom odwzorować proporcjonalnie, w odpowiedniej wielkości wszystko, co widzi ludzkie oko i przedstawić widzowi fresku, rzeźby, obrazu w odpowiedniej perspektywie.

To tylko jeden z wielu wynalazków, który zrewolucjonizował sztukę. Może ważniejsze było odkrycie ruchomej czcionki przez Gutenberga, zastosowanie techniki dagerotypu i rozszczepienia wiązki światła przez impresjonistów. Być może najbardziej rewolucyjne jest wynalezienie barwy przez malarza z groty Lascaux. Chodzi nam jednak o pewien proces – wpływ technologii na twórczość artystyczną.

Tomasz Michalski "Cloth animals"
Niecałe dwa miesiące temu w Warszawie zorganizowano pierwszą polską aukcję grafiki cyfrowej, poprzedzoną wystawą. Trzydziestu pięciu twórców – w tym trzech z Kielc: Tomasz Łukaszczyk, Krzysztof Rybczyński i Artur Sadłos (ze Starachowic, ale absolwent kieleckiej uczelni) pokazało grafikę cyfrową, malarstwo cyfrowe oraz rzeźby 3D. Nie wchodząc oczywiście w techniczne szczegóły trzeba zauważyć kilka nowości: oprogramowanie, płótnem jest ekran, pędzel jest cyfrowy. Nowa technologia. Jedno tylko się nie zmienia: twórcy nadal niezbędny jest talent.

Spróbujmy wygenerować kilka wspólnych cech tego malarstwa. Na pewno jest nią biegłość techniczna i użycie (w moim przekonaniu dość nieszczęśliwego terminu „artysta koncepcyjny). Po drugie tematyka – podążająca wyraźnie za technologią. Większość z autorów pracuje w studiach graficznych, przy grach komputerowych. Ich prace wystawione na aukcję są naturalnym przedłużeniem pracy zawodowej – więc światy fantasy, kosmiczne krajobrazy, historyczny sztafaż z rpg. Wyraźną cezurą jest tu rok urodzenia – 1980. Starsi (Łukaszczyk, Rybczyński, Igor Chołda) uciekają od świata komputerowej gry ku SF, czystej abstrakcji, elementom konstruktywistycznym. Wyjątkiem jest najmłodszy Tomasz Michalski, który pokazał grafikę nawiązującą bezpośrednio do pop-artu.
Wyraźnie widać jak powstaje nowy nurt – użytkowy, czysto rozrywkowy, nie odwołujący się do sztuki masowej, ale sam nią będący i egzystujący (prawie) całkowicie w świecie wirtualnej fantasmagorii. Cybermalarstwo, cybergrafika, cybersztuka – można tych terminów już spokojnie używać.

Zapowiedź tej cyber(r)ewolucji w sztukach plastycznych to nie tylko trwające od kilkunastu lat komputerowe eksperymenty z fotografią, które skłaniają niektórych teoretyków do rozdzielenia fotografii klasycznej od cyfrowej (i cyfrowo przerabianej), nie tylko w konkursach, ale i na wystawach. To przede wszystkim zapowiedź istniejąca od lat w teorii kultury, filozofii, naukach społecznych. Technologia zaczyna nami rządzić. Ewidentnym przykładem jest „Manifest cyborgów” (1985) Donny Haraway. Zjednoczenie człowieka i maszyny to nie tylko „owocne łączenie się w pary”, ale objaw równouprawnienia człowieka i technologii. To przenikanie łatwo uświadomimy sobie odwołując się do utworu „Czy androidy śnią o elektrycznych owcach” Dicka czyli literackiego fundamentu „Łowcy androidów”.

Jeszcze w latach 30. Walter Benjamin w eseju „Dzieło sztuki w dobie reprodukcji technicznej” pisał, że nowe technologie są jak chirurg, bo szokują widzów nowymi możliwościami percepcji. Dziś już nie szokuje. Oczywiście w tamtych czasach filozof mógł stwierdzić, że radio, film dźwiękowy, taśma Forda sprowadzają sztukę do „reprodukcji technicznej”, odbierając jej modernistyczną aurę, wyjątkowość, dystans. 

Nie rozstrzygniemy czy ważniejsze było zastosowanie barwnika w malarstwie naskalnym, czy komputera w cyfrowym. Z trzydziestu pięciu zostanie może dwóch. Wzorem chińskich mędrców usiądźmy na brzegu rzeki i poczekajmy dwadzieścia lat. Wtedy wszystko się wyjaśni.

środa, 1 lutego 2017

Indywidualności? Brak! (Absolwenci "plastyka", Galeria "Winda")

Izabela Łazarczyk-Kaczmarek
("Projektor" 3/2014)
Wystawę młodych, rozpoczynających poszukiwania twórcze uczniów – tegorocznych absolwentów kieleckiego „plastyka” mogliśmy oglądać w Galerii Sztuki Współczesnej „Winda”.

Jak co roku ta prezentacja ma ukazać możliwości warsztatowe, będące – jak się wydaje – sumą lat nauki spędzonych w liceum plastycznym. Nasuwa się jednak pytanie czy tak jest naprawdę? Pokazywane na wystawie m.in. obrazy, rzeźba, tkanina artystyczna czy grafika, owszem mówią, że absolwenci mają zdolności plastyczne jednak brak tu indywidualności i własnego zamysłu twórczego.

Kopie znanych malarzy, wykonywane – z wiadomych względów – na podstawie zdjęć z Internetu lub albumów, nie pokazują zrozumienia dla światła czy koloru kopiowanego artysty. Zastanawiają również próby odtwarzania grafików np. Albrechta Dűrera, ponieważ i tu brak cech odpowiednich dla oryginału. Podobnie techniki pozłotnicze i wykonywanie ram luster, szkatułek na biżuterię nie pozwalają na jakikolwiek zarys indywidualność i wydają się być jedynie odtwórczymi.

Dobrym punktem wystawy jest natomiast rzeźba w drewnie. Pokazywane prace to różnorodność kreacji. „Hiszpański wachlarz” poprzez ostrą, nieco kubizującą formę, wykończoną subtelnym reliefem, oddala widza od oczywistego postrzegania. W„Afrykance” miękkość i delikatność modelunku ukazuje piękno tytułowej bohaterki. Również i tkanina, a zwłaszcza prace Liwii Burak – połączona z elementami pleksi, niemal monochromatyczna, z lekkością wpisująca się w przestrzeń.. Oglądając „dyplomy” od wielu lat, można dojść do wniosku, że brak tu odwołań do współczesności, do obecnego sposobu myślenia w sztuce z jej konceptualną i realistyczną stroną, brak świeżości i indywidualizmu jednostki.

Z drugiej strony od absolwentów można by również oczekiwać większej świadomości twórczej i rozumienia artystycznej przeszłości i podstawowych pojęć z zakresu sztuki. Sposób eksponowania niektórych prac – zbyt wysoko – pozostawia wiele do życzenia.

Dekalog (Stefan Gierowski, Dom Praczki)

Izabela Łazarczyk-Kaczmarek
("Projektor" 3/2014)
Fot. Paweł Chmielewski
Stefan Gierowski w Galerii Współczesnej Sztuki Sakralnej „Dom Praczki”. Wystawa „Malowanie dziesięciorga przykazań”. Stefan Gierowski – artysta niezwykły, podobnie jak niezwykły człowiek.

Twórca przede wszystkim znany jako przedstawiciel współczesnej sztuki abstrakcyjnej, jest ponadto człowiekiem niezwykłej pokory – do przeszłości, do sztuki, do wszystkiego czego ludzki umysł nie potrafi objąć rozumem. Być może dlatego właśnie abstrakcja stałą się malarską przestrzenią poszukiwań artysty. Nie do końca zdefiniowana, nie do końca określona, pozwala na przekaz własnych myśli, wrażliwości czy też pozwala zaistnieć problemom natury formalnej.

Malowany przez Gierowskiego Dekalog, to próba połączenia „rozmyślania kolorem i formą” nad ważnymi dla artysty pojęciami. Niejako rozprawienia się, przepracowania tego, co dlań ważne m.in. sensu istnienia. Pokazanie poprzez malarską materię problemów, wartości oblekanych w kolor i formę. Barwa i światło wydobywają sens dziesięciu przykazań, ukierunkowują widza na przekaz artysty.

Biel w obrazie „Jam jest Pan Bóg twój...” staje się bielą pozorną. Kiedy przyjrzymy się bliżej zauważamy niewielkie, niemal niewidoczne fragmenty kolorów, oddziałujące tym silniej na widza, że niezauważalne przy pierwszym oglądzie. Bóg jak „biel” staje się wszystkim, tym co widzialne i tym, co ukryte.
Podobnie w pozostałych obrazach kolor staje się budulcem, nadrzędną formą samą w sobie. „Nie będziesz zabijał” tu czarna, nakładana impastowo farba anektuje, zawłaszcza inne, geometryczne kształty na obrazie. Staje się agresywna i nie pozwala na „sprzeciw”. Sam Gierowski wielokrotnie podkreśla, między innymi w cyklu rozmów ze Zbigniewem Taranienką (wyd. ASP, Warszawa 2010), że zbliżenie się do prawdy wzbogaca malarstwo, zaś malarstwo abstrakcyjne pozwala na ujawnienie myśli, których w inny sposób nie można przekazać. Artysta stara się zatem pobudzić naszą duchowość, poprzez stosowanie wybranych barw odwołuje się do postrzegania, do pewnych schematów myślowych, sprawiając tym samym, że malarstwo staje się podstawowym wyrazem człowieczeństwa.

Sobie rysuję... (Mateusz Stradomski, Muzeum Historii Kielc)

Izabela Łazarczyk-Kaczmarek
("Projektor" 3/2014)
Małe formatem rysunki Mateusza Stradomskiego („Sauté”) w Muzeum Historii Kielc to niepozorna – wydawać by się mogło – wystawa. Przyglądając się bliżej ołówkowym pracom, nie sposób nie zauważyć jednak ich niewymuszonego charakteru. 

Prowadzona pewnie kreska, pozwala na uchwycenie cech portretowanych, czasem żartobliwie osób. Artysta świadomie, niekiedy jak się wydaje na pograniczu karykatury, ujawnia na kartce papieru oszczędne w stylu postaci. Nie ma tu zbędnych elementów, wszystko wydaje się przemyślanym zabiegiem i selekcją. Czasem zabawne, czasem przerysowane, uwydatniają – poprzez pewną sumaryczność – osobowość. Ostrą, prowadzoną pewnie linią, unaocznia kreowane postaci, dopowiadając ich sylwetki kubizującymi niekiedy formami. Z jednej strony pewna szkicowość rysunku z drugiej wprowadzanie przemyślanych detali, stają się wielorakim spektrum poszukiwań.

Takie rozwiązania formalne wprowadzają ciekawy i często zaskakujący efekt, pozwalając jak się wydaje wydobyć „inność” każdej sylwetki. Czasem uwagę zaprząta jedynie detal, wąsy, włosy czy element stroju. Stają się one jakby znakiem, cechą charakterystyczną i niemal nadrzędną. Równocześnie „sobie rysuje” powoduje, że zaczynamy się zastanawiać czy właśnie taki wybór „cech” czy „dopowiedzeń” rysowanych modeli nie jest próbą zapisu tego co chwilowe, tego co pojawia się często przy tzw. „pierwszym wrażeniu”. 

Z drugiej strony kreowane sylwetki zdają się być skończone, jakby dopowiedziane cechami zauważonymi przez artystę. Patrząc w ten sposób, na ołówkowy zapis, zostajemy wrzuceni w intymną przestrzeń odbioru, w instynktowne, podświadome postrzeganie autora. Ta pewna przewrotność, łączenie tak wielu charakterystycznych dla własnego artystycznego osądu wyborów sprawia, że zaczynamy przyglądać się im bliżej, szukając wszystkich wyrysowanych w postaci detali. Prace Stradomskiego pomimo niewielkich formatów nie pozostawiają niedosytu. Po obejrzeniu wystawy tworzą wysublimowaną całość.

Facebook nas pożera (Rysunek satyryczny, Wojewódzka Biblioteka Publiczna)


Paweł Chmielewski
("Projektor" 2/2014)
„Nie ma Cię w googlach, to nie istniejesz”. „Zapraszamy Państwa na naszą stronę internetową i do polubienia profilu na Facebooku”. „Relację z wydarzenia można obejrzeć na kanale YouTube”. „Po oświadczeniu rozćwierkali się na Twitterze”. Media społecznościowe zaczynają nas pożerać. Zaś satyrycy...

W Galerii „Interior” Wojewódzkiej Biblioteki Pedagogicznej w Kielcach, w korytarzach na I i II piętrze zawisło ponad sto prac z XV edycji Otwartego Międzynarodowego Konkursu na Rysunek Satyryczny zorganizowanego przez Lubuskie Stowarzyszenie Miłośników Działań Kulturalnych „DEBIUT” oraz Wojewódzką i Miejską Bibliotekę Publiczną w Zielonej Górze. 

Hasłem konkursu były „Medi@ społecznościowe”. 738 prac nadesłało 269 rysowników z 44 krajów. Grand Prix zdobył Jerzy Głuszek z Polski (przypominają się stare, dobre „Szpilki”). I nagrodę – Jerzy Fedro (Polska). II i III – Irańczycy: Sazed Sadeghi i Reyhane Karimian.

Największym zaskoczeniem są właśnie prace autorów z Iranu. Stereotyp – dość dokładnie utrwalany przez media tradycyjne – głosi, że to kraj zamknięty, ponury, odcięty od Internetu. Ma kilku wybitnych filmowców (głównie pracujących na Zachodzie), ale satyrycy? Warto odwiedzić taką wystawę i przekonać się, że islam ma też trochę inne, współczesne oblicze. Nie dotyczy to tylko Iranu, ale również bardzo ciekawych, obecnych na wystawie karykaturzystów z Indonezji.

Kociokwik nasz powszedni (Filip Springer, „Wanna z kolumnadą”)

Paweł Chmielewski
("Projektor" 2/2014)
Zaraza ma swoje odmiany. Najczęstsze to: ropowica pożółkła, pawiak tęczowy, wyprysk falisty, trójkąciak pastelowy (zwany też alfonsiakiem trójkątnym) i jedna z najgroźniejszych: różowe ropnie różowate (w dwóch odmianach – różowej i silnie różowej)

Fot. Paweł Chmielewski
Czy to opis z podręcznika „Małego wirusologa”? Nie. Fragment jednego z reportaży Filipa Springera zawartych w książce „Wanna z kolumnadą”. W posłowiu Andrzeja Stasiuka czytamy: ... zazwyczaj bronię (...) tej histerii człowieczego krajobrazu. Częściowo z przekory, ale bardziej z umiłowania badziewnych cudów ludzkiej, to znaczy polskiej, kreatywności, która mnie wprawia w osłupienie i podziw. Jesteśmy narodem ekstremistów. Jesteśmy rewolucjonistami totalnymi.

Jesteśmy też pewnie narodem sarmackim. O silnie rozwiniętym instynkcie terytorialnym. Ograniczonym do bardzo małego terytorium. To, co poza nim jakieś takie wspólne, to pewnie niczyje albo tego Nowaka spod piątki, którego nie lubię. Poza tym Polacy w czterech piątych (lub nawet więcej) twierdzą, że w Polsce jest ładnie i... bardzo ładnie. Od tego zaczyna Filip Springer. Potem bada medyczny przypadek zwany „pastelozą”.

To dość przewrotna choroba. Dopada bloki, komisariaty, sklepy, przedszkola, domy kultury. Jest bardzo zaraźliwa. Rozpoczynamy śledztwo w sprawie ogniska choroby. Wielu sądzi, że zaczęło się w 1993 r. we Wrocławiu od Domu Handlowego Solpol. Architekt Wojciech Jarząbek dostał sto dwadzieścia godzin na wykonanie projektu. Złośliwi twierdzą, że gdy już wszyscy posnęli ze zmęczenia, to kolory dobrała sprzątaczka. Wrocławianie byli jednak zadowoleni. Po latach szarości PRL-u dostali coś kolorowego. I pasteloza się rozpełzła.

Zaczyna się najczęściej tak: do architekta przychodzi inwestor albo prezes spółdzielni i mówi, że ma być „pastelowo”. Co to znaczy pastelowo? Prezes na kolorach się nie zna, ale wybrała taki jego sekretarka. Kobieta. Jak wiadomo kobiety znają się na kolorach. Albo inaczej – prezes daje się przekonać, żeby jednak nie pastelowo, a lepiej zmówić projekt. Ile kosztuje projekt? Kilkanaście, dwadzieścia tysięcy. Ile?! Prezes wychodzi w przeświadczeniu, że ci artyści i architekci to całkiem powariowali. Przecież to tylko kolorki.

Mój kielecki blok jest pastelowy. Pomalowany jakieś osiem, dziewięć lat temu. Wcześniej był brązowo-ugrowy. Dokoła każdy wieżowiec, czteropiętrowiec jest inny. Takiego kociokwiku mogą nam pozazdrościć spółdzielnie w innych miastach. Dwa lata temu lokalna „Gazeta Wyborcza” ogłosiła konkurs na najładniej i najgorzej pomalowany blok. Jeden z jurorów stwierdził, że w Kielcach trzeba by nominować całe osiedla: Na Stoku, Świętokrzyskie i Słoneczne. 

O czym jest jeszcze „Wanna z kolumnadą”? O gargamelach, dziwnych piramidach, rzekach w środku miast, które znikają i o grodzeniu. Polaków opanowała mania płotów. Podobno w ogrodzeniach jesteśmy europejską czołówką. Springer chodzi i pyta czy ogrodzenia chronią. Każdy wchodzi, wychodzi, ochroniarze się nudzą, ale mur musi być. Trochę jak w „Zemście”. Tu ujawnia się ten instynkt terytorialny. Zagadnięci najczęściej odpowiadają, że to sąsiedzi z bloku obok podrzucali im śmieci.

Deweloperskie raje to kolejny rozdział. W zbiegu Warszawskiej i Krasickiego (już zdekomunizowanego) stały przez trzy lata dwa dziwaczne domy. Wraz ze ścianami były szerokie może na trzy metry, a długie na kilkanaście. Myśleliśmy, że w takich kiszkach nikt nigdy nie zamieszka. Deweloper w końcu jednak sprzedał mieszkania. Budynki są koszmarne. Autor „Wanny...” rozmawia z mieszkańcami takich edenów, tonie w błocie i ze smutkiem patrzy na dzieci, które taplają się w mokrym piasku. Może poszłybyście na lody? To ponad pół godziny drogi. Nikomu się nie chce. Do centrum miasta jest ponad piętnaście kilometrów. Kilka samotnych, rachitycznych drzewek rośnie na skraju budowy kolejnego osiedla. W folderze było pięknie.

Uczeń w polskiej szkole (podstawówka i gimnazjum) ma przez dziewięć lat 255 godzin plastyki. W Rumunii dwa razy więcej, w Czechach ponad sześćset. Jadąc na południe lub zachód przeżywamy nagle szok. Czegoś nam brakuje. Czego? Reklam.

Zaledwie dziesięć procent (szacunek optymistyczny) banerów i bilboardów jest w Polsce wieszanych legalnie. Z rozbrajającą szczerością pracownica jednej z agencji mówi Springerowi, że dopóki mandaty nie przekraczają kosztem „potencjalnej oglądalności”, to nic się nie zmieni. Autor dzwoni, zaczepia, wypytuje. Odpowiedzi są rozbrajające: to za to trzeba płacić? Inni wieszają, to ja też powiesiłem. Powiesiliśmy, niech wisi i czekamy czy ktoś się do nas zgłosi po pieniądze. Na zdesperowanych przeciwników reklamowego wodospadu patrzy się jak na straceńców lub wariatów.

Świetna książka. Jaki z niej morał? Przytoczę pewną historię. W ostatnim rozdziale Filip Springer opisuje jak zafascynowały go internetowe grupy i fora obywatelskiego sprzeciwu. Założył grupę protestującą przeciw zajmowaniu chodników przez samochody. Robił zdjęcia, zbierał fanów. Po jakimś czasie został wezwany na komisariat. Przesłał zdjęcia więc miał podpisać kilkadziesiąt protokołów i stawić się na wszystkich rozprawach jako świadek. Za nieobecność będzie kara, bo to obrażanie majestatu Rzeczypospolitej. Policjant był wyraźnie uradowany i wrócił do przerzucania papierów.

Filip Springer, „Wanna z kolumnadą”, s. 247, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013.

Artifical life (Przemysław Suliga, Muzeum Historii Kielc)

Izabela Łazarczyk-Kaczmarek
("Projektor" 2/2014)
Pierwsze wrażenie Ryszard Winiarski, drugie Henryk Stażewski – takie skojarzeniowe klisze przywołuje wystawa Przemysława Suligi w Muzeum Historii Kielc. Ta niewielka prezentacja wydaje się być cytatem z w/w artystów, a tytuł „Synchronia – Struktura” staje się jedynie kierunkiem, w którym powinien podążać widz.

Zaprezentowane na wystawie geometryczne formy czarnych czworokątów z wpisanymi weń wypukłymi elementami kwadratów, przywołują reliefy związanego z holenderskim „De Stijl” Stażewskiego, którego rudymentarne formy pionów i poziomów tworzyły strukturę – „siatkę” obrazu. Zestawiane ze sobą niewielkiego formatu prace, których czarne tło staje się „podłożem” dla białych kwadratów, przywołują „Próby wizualnej reprezentacji rozkładów statystycznych” czy „Obszary” Winiarskiego. Różnią się jednak interpretacją od – zdawałoby się – wizualnego „pierwowzoru”. Autor wystawy (absolwent grafiki Instytutu Sztuk Pięknych UJK w Kielcach) bowiem próbuje tłumaczyć wybór takich, a nie innych środków wizualnego przekazu teorią „Artificial Life” Christophera Langtona.

Termin ten istnieje w obecnej świadomości lub nieświadomości jako używana na co dzień forma rozrywki – gry komputerowe lub symulacja pogodowa w systemach przeciw tornadom, której zadaniem jest przewidywać zjawiska atmosferyczne. Na podstawie algorytmów behawioralnych – określających, przy użyciu matematycznych wzorów zachowania jednostki Langton prowadził badania na mrówkach – „Langton ant”. Po 10 tys. „kroków” można było ułożyć wzorzec ich postępowania, które początkowo stanowiło chaotyczny obraz przemieszczania się.

Natomiast termin Artificial Life odnosi się do modeli ekosystemów, które zostały stworzone przy użyciu komputera. Po określeniu podstawowych zasad zachowania się jednostki w takim ekosystemie da się przeprowadzić symulację życia, ewolucji, rozprzestrzeniania się jednostek na danym terenie. W grach komputerowych sztucznym życiem można określić każdego przeciwnika, którym steruje komputer. Nazywa się wtedy taką jednostkę AI czyli „Artificial Intelligence”. Każda taka jednostka posiada własną sztuczną inteligencję, którą określa się przy użyciu algorytmów behawioralnych, np. jeżeli zobaczysz przeciwnika przesuń się o metr w jego kierunku.

Koncepcja ta wydaje się niejako dowodzić, że współczesny człowiek pragnie przewidzieć i kontrolować otaczający go świat, nie mniej jednak szkoda, że artysta nie pokusił się o inny nośnik wizualny, mniej czerpiący z malarstwa XX wieku.

„Nie płacz jak baba” (Weronika Rafa, Instytut Designu)

Izabela Łazarczyk-Kaczmarek

("Projektor" 2/2014)

Stereotypy, schematy przekazywane hasłowo, utarte wzorce myślowe, to problem, z którym zdaje się zmierzać Weronika Rafa (studentka grafiki gdańskiej ASP) na wystawie „Ladacznica” w Institute of Design w Kielcach.

Oszczędne w formie, operujące bielą i czernią plakaty tej młodej artystki pokazują poprzez typograficzne układy sylab i słów ważne dla autorki zagadnienia. Zestawiając kontrastowo fragmenty wyrazów, zamieniając litery, zmusza widza do zastanowienia się nad czytanym tekstem. Jak się wydaje, swobodnie zestawia ze sobą zgłoski, które w formie „układanki” nadają komentarz czytanym zdaniom.

Tytułowa ladacznica wyłania się tu ze słów jako kobieta widziana przez pryzmat uprzedzeń i uległości, walcząca jednak o własne tu i teraz. Kobieta wolna, żyjąca dla siebie, nie ulegająca wpływom. Otwarcie mówiąca o swoich potrzebach, „niekoniecznie pragnąca mieć dzieci”. Działająca w myśl własnego ja – kobieta, dla której jej własna seksualność przestaje być tabu, lecz staje się czymś naturalnym i oczywistym w manifestowaniu potrzeb. Artystka pokazuje również „postać” Madonny – jeden ze stereotypów płci pięknej. Podległej mężczyźnie-mężowi, istoty żyjącej w świecie konwenansów i gorsecie narzuconym przez społeczeństwo form. 

Równocześnie Weronika Rafa odnosi się do „męskich” stereotypów: płaczą tylko kobiety, nie płacz jak baba. Zwraca uwagę na przebrzmiałe hasła, które pomimo zmian w sposobie postrzegania obu płci w dalszym ciągu funkcjonują na co dzień. Pokazując literalnie słowem „obraz” społeczeństwa nie zmieniającego perspektywy postrzegania, lecz pod płaszczem otwartości ukrywającego gnuśność. 

Artystka stara się, jak się wydaje oddać głos swojego pokolenia, które postrzega świat w zupełnie inny sposób i choć częściowo pozbawić widza uprzedzeń. Plakat staje się tu niejako narzędziem propagandowym, mającym zwrócić „pół żartem pół serio” uwagę na problemy społeczne, których często nie chcemy widzieć. Poprzez grę słów, w lapidarnej formie udowadnia, że czasem niewielkimi środkami wyrazu można pokazać tak wiele i w tak młodym wieku.

Duch Opiekuńczy (Stanisław Baj, Dom Praczki)

Izabela Łazarczyk-Kaczmarek

("Projektor" 2/2014) 

W całej swojej dotychczasowej twórczości Stanisław Baj zwraca się regularnie ku tym samym motywom. Przede wszystkim jest to Bug, rzeka, nad którą artysta spędził młodość i w rejony, której powraca oraz matka. Nie inaczej jest na wystawie „Genius Loci” w Galerii Współczesnej Sztuki Sakralnej „Dom Praczki”.

Intymna przestrzeń natury, zapis chwilowości koloru i niejasność kształtów stają się refleksją na temat zmienności przyrody. Artysta wprowadza rozedrgane światłem przestrzenie, rezygnując niemalże z faktury i prowadząc materię malarską płasko, lekko, niemal niezauważalnie. Rozedrganie barw, kontrastujące ze sobą głównie biele i czernie, oddzielone często „linią” światła, kreują naturę jako materię zmienną, niepokojącą oraz nieprzewidywalną. 

Zapis „obrazów” znad Bugu, powtarzane z premedytacją widoki, przywodzą na myśl równoczesną powtarzalność i zmienność natury oraz jej analogiczność do życia człowieka. „Wariabilistyczna teoria przyrody”, zmienność rzeki pokazywanej pod wpływem różnych zjawisk atmosferycznych, pór roku, miesięcy staje się przedmiotem rozważań nad przemijaniem. Refleksja ta staje się jakby wstępem do refleksji o człowieku – w obrazach matki. Płótna te, zróżnicowane nie tylko paletą kolorów, ale i nieco innym traktowaniem emocji definiują niejako twórczość Baja.

Portretowana (ołówkiem bądź farbą) twarz wiekowej kobiety pokazuje prawdę o przemijaniu. Twarz, która wydaje się być zapisem linii czasu w bezpośredni, a nawet okrutny sposób pokazuje ostatni etap życia. Na płótnie prezentowany kontrastem ostro i miękko prowadzonych linii, wydobywających mimikę i rysy bohaterki.

Przedstawione w „Domu Praczki” obrazy nostalgicznie wprowadzają widza w rozważania nad egzystencjalnym niepokojem człowieka. Tytułowy Genius Loci – Duch Opiekuńczy, to jak może się wydawać próba pokazania przez artystę wyjątkowości rodzimych krajobrazów, „Ducha”, ładunku emocjonalnego, którymi obdarowuje człowiek istotne dlań przedmioty czy miejsca oraz ważne osoby.

Wystawa jako inscenizacja ("Display")

Paweł Chmielewski
("Projektor" 2/2014)
Galeria "Tycjan". Fot. Paweł Chmielewski

„Display”. W podtytule „Strategie wystawiania”. Antologia tekstów wydanych przez „Universitas”. Czytamy: Większość dyskusji na temat znaczenia wystaw sztuki współczesnej umniejsza znaczenie miejsca i typu przestrzeni architektonicznej. (...) Relacje nie ukazują znaczenie przestrzeni i jej relacji z wystawianymi obiektami.

Ta przestrzeń może być inscenizacją, jak w szeroko omawianej prezentacji Tadeusza Kantora i jego teatru („Dom Praczki”). Może być kameralna, przypominająca modne od kilkunastu lat za oceanem skrzyżowanie galerii z magazynem („Tycjan”). Może wreszcie zawierać elementy nieprzystawalne, z równych dziedzin i epok historycznych (ekspozycja Łodzi Kaliskiej „Stefan i majonez”).

Instalacja Adama Garnka. Fot. Paweł Chmielewski
W zgodzie z praktyką ukształtowaną jeszcze w latach 60. i 70. sztuka opuszcza tradycyjne przestrzenie muzealne i przenosi się na peryferia do hal pofabrycznych (ekspozycje w „Bazie Zbożowej”). Wreszcie wystawa to inscenizacja dosłowna, prawie teatralna, kształtowana na oczach widza. Jak piszą Neil Cumming i Marysia Lewandowska („Od Kapitału do Entuzjazmu”): Miejsce prezentacji wystawy cechują łączące się sfery estetyki, wiedzy, promocji, praktyk społecznych i sił ekonomicznych. Oto opis plenerowych ekspozycji na placu Artystów. Do „Display” – w różnych kontekstach – będziemy jeszcze wracać.