niedziela, 12 marca 2017

Radosne dzieci kochają iPady (Design)


Paweł Chmielewski
("Projektor" - 1/2015)
Fot. Wojciech Habdas
Stephen Fry, świetny brytyjski aktor – bardziej teraz znany jako ojciec chrzestny dzieci Hugh Lauriego, z którym tworzył kiedyś surrealistyczny studencki kabaret, niż chociażby z ciekawych ról w „V jak vendetta” czy „Gosford Park” – w serialu dokumentalnym BBC bawi się gadżetami. Siada z angielskim milionerem, wielkimi wynalazcami i jak duże, roześmiane dzieci prezentują widzom nowy model wielofunkcyjnego budzika, cyfrowy miernik wielkości stopy czy grę strategiczną na smartfona.

Jest w tym dużo z angielskiego humoru, radosnego wariactwa i praktycyzmu w podejściu do zagadnienia designu.

Praca „łapacza pluskiew” wydaje nam się równie absurdalna jak zajęcie „obserwatora śledzi” (w przednormańskiej Brytanii był to człowiek siedzący nad brzegiem morza i co jakiś czas biegnący z wrzaskiem do najbliższej wioski lub miasteczka, z wiadomością, że oto zbliża się ławica). Oba zawody moglibyśmy zaliczyć do repertuaru Monthy Pythona, gdyby nie fakt, że „łapacze pluskiew” byli w XVIII w. jednym z najważniejszych ogniw wielkiej, designerskiej operacji. Inwazja insektów paraliżowała – w sensie dosłownym – gospodarkę. Zorganizowano całą armię myśliwych, ich honoraria stały się poważnym „słupkiem” w budżecie rządu Jego Królewskiej Mości. Potrzeba jest matką wynalazków. Insekty stały się ważnym elementem czerwonego barwnika. Farbiarnie i tkalnie, napędzane wynalazkiem Jamesa Watta produkowały kilometry materiału. W czerwone kurtki przebrano następnie całe wojsko. Wszyscy są zadowoleni – może poza pluskwami i piechotą, której mundury zaczęły stanowić doskonały cel. Tylko, że nimi nikt się nie przejmował. Bo design od czasów dynastii hanowerskiej oznaczał odrobinę luksusu. Pluskwy głosu nie mają, a szeregowców nie było na niego stać.

Ten angielski praktycyzm wkracza do pop-kultury. Gdy budki policyjne wychodziły z użycia, ich staroświecka, tradycyjna elegancja stała się w latach 60. znakiem rozpoznawczym jednego z najbardziej pokręconych seriali w dziejach świata – „Doktora Who”. I tak na zlotach fanów, największym marzeniem jest posiadanie autentycznego Tardis – kosmicznego pojazdu w designerskim kształcie poczciwej, policyjnej budki.

Kto jest ojcem założycielem współczesnego projektowania użytkowego? Kto sprowadził luksus pięknych przedmiotów do poziomu dostępnego dla niezamożnych, lecz zachował pozory jego wyjątkowości? Deyan Sudjic, dyrektor londyńskiego Design Museum, w książce „Język rzeczy” (wyd. polskie 2014) dowodzi, że William Morris. Wielbiciel prerafaelitów, przeciwnik miejskiej cywilizacji, libertariański wolnościowiec, wróg niewolnictwa i kolonializmu, założyciel firmy i sieci sklepów, które zapewniały Londyńczykom i przybyszom wszystko, co potrzebne do wyposażenia wnętrz. Jego największym, komercyjnym sukcesem i produktem masowym, upiększającym angielskie domy były zielone, arabeskowe, linearne tapety. W „Języku rzeczy” to wzór i niemal papież designerów. Jest tylko jedna, rzadko wspominana przez autorów rysa – szmaragdowość zachwycających tapet zapewniał jeden z „cichych zabójców epoki wiktoriańskiej” – arsen. Zaś sam Morris był udziałowcem kopalni rudy w Afryce, gdzie cenny minerał wydobywali niewolnicy.

Dziś – jak pisze Sudjic – dążenie do luksusu stało się powszechniejsze niż we wcześniejszych epokach. Mniej, mam takie wrażenie, myślimy o dwuznaczności zachowań arbitrów elegancji. Gdy w połowie XIX stulecia, Nikołaj Niekrasow, wskazujący (wraz z Panajewą) to, co powinno być modne w Petersburgu, pisał rzewne wiersze o biednych, bezdomnych dzieciach, czytano go. Gdy ten sam Niekrasow nawoływał, aby na tylnej platformie karocy nie przybijać gwoździ, bo te kaleczą małych uliczników, a jego powóz miał tam najostrzejsze i najdłuższe hufnale w całej stolicy, wtedy w liberalnej prasie piętnowano poetę. Dziś dwuznacznościami i cynizmem świata designerskiego bogactwa nikt się nie przejmuje. Kupujemy za dużo, wpatrujemy się w reklamy i celebrytów. Gdy trzeba przykuć klienta (bo nie czytelnika) do jednej z ośmiuset stron miesięcznika „Vogue”... etyka schodzi na plan dalszy.

W „Języku rzeczy” znajduję też ciekawe porównanie – w XIX w. oknem wystawowym tego, co eleganckie, warte pożądania, była widownia opery. Kilkugodzinny spektakl pozwalał kontemplować ubiory, dodatki, biżuterię arystokratek, przemysłowców, wziętych artystów. Dziś odpowiednikiem opery stał się pokaz mody, byle nie dłuższy niż 20 minut, bo znudzi siedzących w pierwszych rzędach piłkarzy i bawiące się smartfonami gwiazdki seriali. W tej samej książce czytamy również: Sztuka tworzy język, na który odpowiada dizajn. Dizajn natomiast także odgrywa swoją rolę w tworzeniu języka wizualnego kształtującego gusta artystów. Ale w ostatecznym rozrachunku to zdolność do podważania i krytyki uzasadnia to, co robi artysta. Dla projektanta natomiast tworzenie przedmiotów krytycznych to kąsanie ręki, która go karmi. Kiedy przedmiot próbowano sakralizować, kiedy design zaczął udawać dziedzinę sztuki? Czy wraz z narodzinami wzornictwa modernistycznego, czy „ready mades” Marcela Duchampa czy dopiero w czasach Andy’ego Warhola, który z wzornictwa fabrycznego i masowych produktów uczynił wdzięczny temat, wysokodochodowej sztuki?

Książka Sudjica, to też ciekawa wędrówka po świecie uwodzicieli, narodzin klasycznych marek (Eriksson, Olivetti), wyjaśnień, dlaczego zegarek nadal jest modnym gadżetem a pióro już nie, fenomenu firmy Apple, manipulacji czarnym kolorem luksusu wśród projektantów. Kto chce sięgnąć po obraz wycinkowy, jednego nurtu mody-kultury, może przeczytać historię acid house w pasjonującej monografii Matthew Collina „Odmienny stan świadomości”. Opowieść wyrafinowaną – „Gabinet kolekcjonera” Georgesa Pereca. Czarną stronę mody, reklamy i designu poznajemy w „No logo” Naomi Klein.

Szaleństwo współczesnej konsumpcji widzimy w – prawie somnambulicznej – podróży głównego bohatera nocnymi ulicami Tokio z „Między słowami” Sofii Coppoli. Gdy oglądając ekranizacje dickowskich antyutopii – „Raport mniejszości”, „Blade runner” – patrzyliśmy na nieustanny jazgot ekranów reklamowych, które mówiły do konkretnych postaci, myśleliśmy, że to futorologia. Już się stało. Na amerykańskich autostradach banner wyświetla komunikaty dedykowane konkretnemu kierowcy.

Lecz instynkt stadny, pogoń za luksusem, wariactwo projektantów i nienasycony głód sprzedawców, nie zawsze wygrywają. Miłośnicy czarnych winyli ocalili ukochane dziecko przed terrorem zmian. Gdy designerzy, na krótko przegrali, zaczęli projektować czarne krążki i te przestały być symbolem niezależności, nostalgii. Stały się kolejnym, modnym gadżetem. W świecie, gdzie wszystko (już) musi być zaprojektowane.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz