Paweł Chmielewski
("Projektor" - 1/2015)
![]() |
Fot. Wojciech Habdas |
Stephen Fry, świetny brytyjski aktor – bardziej teraz
znany jako ojciec chrzestny dzieci Hugh Lauriego, z którym tworzył kiedyś
surrealistyczny studencki kabaret, niż chociażby z ciekawych ról w „V jak
vendetta” czy „Gosford Park” – w serialu dokumentalnym BBC bawi się gadżetami.
Siada z angielskim milionerem, wielkimi wynalazcami i jak duże, roześmiane
dzieci prezentują widzom nowy model wielofunkcyjnego budzika, cyfrowy miernik
wielkości stopy czy grę strategiczną na smartfona.
Jest w tym dużo z angielskiego humoru, radosnego
wariactwa i praktycyzmu w podejściu do zagadnienia designu.
Praca „łapacza pluskiew” wydaje nam się równie
absurdalna jak zajęcie „obserwatora śledzi” (w przednormańskiej Brytanii był to
człowiek siedzący nad brzegiem morza i co jakiś czas biegnący z wrzaskiem do
najbliższej wioski lub miasteczka, z wiadomością, że oto zbliża się ławica).
Oba zawody moglibyśmy zaliczyć do repertuaru Monthy Pythona, gdyby nie fakt, że
„łapacze pluskiew” byli w XVIII w. jednym z najważniejszych ogniw wielkiej,
designerskiej operacji. Inwazja insektów paraliżowała – w sensie dosłownym –
gospodarkę. Zorganizowano całą armię myśliwych, ich honoraria stały się
poważnym „słupkiem” w budżecie rządu Jego Królewskiej Mości. Potrzeba jest
matką wynalazków. Insekty stały się ważnym elementem czerwonego barwnika.
Farbiarnie i tkalnie, napędzane wynalazkiem Jamesa Watta produkowały kilometry
materiału. W czerwone kurtki przebrano następnie całe wojsko. Wszyscy są
zadowoleni – może poza pluskwami i piechotą, której mundury zaczęły stanowić
doskonały cel. Tylko, że nimi nikt się nie przejmował. Bo design od czasów
dynastii hanowerskiej oznaczał odrobinę luksusu. Pluskwy głosu nie mają, a
szeregowców nie było na niego stać.
Ten angielski praktycyzm wkracza do pop-kultury. Gdy
budki policyjne wychodziły z użycia, ich staroświecka, tradycyjna elegancja
stała się w latach 60. znakiem rozpoznawczym jednego z najbardziej pokręconych
seriali w dziejach świata – „Doktora Who”. I tak na zlotach fanów, największym
marzeniem jest posiadanie autentycznego Tardis – kosmicznego pojazdu w
designerskim kształcie poczciwej, policyjnej budki.
Kto jest ojcem założycielem współczesnego
projektowania użytkowego? Kto sprowadził luksus pięknych przedmiotów do poziomu
dostępnego dla niezamożnych, lecz zachował pozory jego wyjątkowości? Deyan
Sudjic, dyrektor londyńskiego Design Museum, w książce „Język rzeczy” (wyd. polskie
2014) dowodzi, że William Morris. Wielbiciel prerafaelitów, przeciwnik
miejskiej cywilizacji, libertariański wolnościowiec, wróg niewolnictwa i
kolonializmu, założyciel firmy i sieci sklepów, które zapewniały Londyńczykom i
przybyszom wszystko, co potrzebne do wyposażenia wnętrz. Jego największym,
komercyjnym sukcesem i produktem masowym, upiększającym angielskie domy były
zielone, arabeskowe, linearne tapety. W „Języku rzeczy” to wzór i niemal papież
designerów. Jest tylko jedna, rzadko wspominana przez autorów rysa –
szmaragdowość zachwycających tapet zapewniał jeden z „cichych zabójców epoki
wiktoriańskiej” – arsen. Zaś sam Morris był udziałowcem kopalni rudy w Afryce,
gdzie cenny minerał wydobywali niewolnicy.
Dziś – jak pisze Sudjic – dążenie do luksusu stało się
powszechniejsze niż we wcześniejszych epokach. Mniej, mam takie wrażenie,
myślimy o dwuznaczności zachowań arbitrów elegancji. Gdy w połowie XIX
stulecia, Nikołaj Niekrasow, wskazujący (wraz z Panajewą) to, co powinno być
modne w Petersburgu, pisał rzewne wiersze o biednych, bezdomnych dzieciach,
czytano go. Gdy ten sam Niekrasow nawoływał, aby na tylnej platformie karocy
nie przybijać gwoździ, bo te kaleczą małych uliczników, a jego powóz miał tam
najostrzejsze i najdłuższe hufnale w całej stolicy, wtedy w liberalnej prasie
piętnowano poetę. Dziś dwuznacznościami i cynizmem świata designerskiego
bogactwa nikt się nie przejmuje. Kupujemy za dużo, wpatrujemy się w reklamy i
celebrytów. Gdy trzeba przykuć klienta (bo nie czytelnika) do jednej z ośmiuset
stron miesięcznika „Vogue”... etyka schodzi na plan dalszy.
W „Języku rzeczy” znajduję też ciekawe porównanie – w
XIX w. oknem wystawowym tego, co eleganckie, warte pożądania, była widownia
opery. Kilkugodzinny spektakl pozwalał kontemplować ubiory, dodatki, biżuterię
arystokratek, przemysłowców, wziętych artystów. Dziś odpowiednikiem opery stał
się pokaz mody, byle nie dłuższy niż 20 minut, bo znudzi siedzących w
pierwszych rzędach piłkarzy i bawiące się smartfonami gwiazdki seriali. W tej
samej książce czytamy również: Sztuka tworzy język, na który odpowiada
dizajn. Dizajn natomiast także odgrywa swoją rolę w tworzeniu języka wizualnego
kształtującego gusta artystów. Ale w ostatecznym rozrachunku to zdolność do
podważania i krytyki uzasadnia to, co robi artysta. Dla projektanta natomiast
tworzenie przedmiotów krytycznych to kąsanie ręki, która go karmi. Kiedy
przedmiot próbowano sakralizować, kiedy design zaczął udawać dziedzinę sztuki?
Czy wraz z narodzinami wzornictwa modernistycznego, czy „ready mades” Marcela
Duchampa czy dopiero w czasach Andy’ego Warhola, który z wzornictwa fabrycznego
i masowych produktów uczynił wdzięczny temat, wysokodochodowej sztuki?
Książka Sudjica, to też ciekawa wędrówka po świecie
uwodzicieli, narodzin klasycznych marek (Eriksson, Olivetti), wyjaśnień,
dlaczego zegarek nadal jest modnym gadżetem a pióro już nie, fenomenu firmy
Apple, manipulacji czarnym kolorem luksusu wśród projektantów. Kto chce sięgnąć
po obraz wycinkowy, jednego nurtu mody-kultury, może przeczytać historię acid
house w pasjonującej monografii Matthew Collina „Odmienny stan świadomości”.
Opowieść wyrafinowaną – „Gabinet kolekcjonera” Georgesa Pereca. Czarną stronę
mody, reklamy i designu poznajemy w „No logo” Naomi Klein.
Szaleństwo współczesnej konsumpcji widzimy w – prawie
somnambulicznej – podróży głównego bohatera nocnymi ulicami Tokio z „Między
słowami” Sofii Coppoli. Gdy oglądając ekranizacje dickowskich antyutopii –
„Raport mniejszości”, „Blade runner” – patrzyliśmy na nieustanny jazgot ekranów
reklamowych, które mówiły do konkretnych postaci, myśleliśmy, że to
futorologia. Już się stało. Na amerykańskich autostradach banner wyświetla
komunikaty dedykowane konkretnemu kierowcy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz