niedziela, 12 marca 2017

Ucieczka do nierealnego (Danuta Sobczak-Michałowska, Muzeum Historii Kielc)

Anna Ogińska-Kamińska
("Projektor" - 5/2015)
Ucieczka do nierealnego
Dzieła Danuty Sobczak-Michałowskiej, które mamy okazję oglądać na wystawie w Muzeum Historii Kielc (otwartej z okazji 290-lecia I LO im. S. Żeromskiego w Kielcach, w którym artystka była przez lata nauczycielką wychowania plastycznego) są bezpretensjonalne – to swojego rodzaju notatki malarskie, podparte często frazą lub wierszem umieszczonym na odwrocie płótna.

Jest to malarstwo warsztatowo pełne zaangażowania, już chociażby przez używanie odmiennych kolorów i odcieni oraz komponowanie płótna, nierównomiernie natężonymi w walorze płaszczyznami. Czy można nazwać słabością Danuty Sobczak-Michałowskiej kierowanie się ku metafizycznym tematom? Nie, to raczej bardzo świadome poszukiwanie romantyzmu przy zachowaniu i dążeniu do zasad kompozycyjnych, które pozwoliły autorce na pełną wypowiedź malarską.

Romantyzm według artystki to baśniowość postaci i wydarzenia, dlatego w obrazach widzimy ucieczkę w nierealny świat, nawiązujący do motywów onirycznych, sprzecznych często z rzeczywistością. Czasami wypowiedź jest wstrzemięźliwa, a czasami pełna spontaniczności i nie ucieka od zmysłowych rozgrywek malarskich. Jedną z nich są oczy – malowane w sposób niezwykle świadomy. Oczy te są pośrednikiem między światem kolorystycznej kontemplacji, a pełnią dramatyczności, rozedrgania, napięcia i błysków, które wprowadzają u widza element niepokoju. Dłonie – nadała im w sposób ascetyczny, z dbałością o precyzyjną kreskę, nienaturalność, ale też subtelność i delikatność.

Jej prace są bardzo różne, nie zawsze jest w nim entuzjazm, ale jest pełna mnogość kontrastów i pewna rezerwa w stosunku do poszukiwań nowoczesnego malarstwa. Każde dzieło jest inne, ale nie inne w sensie tematu, tylko wypowiedzi spontanicznej, poetyckiej, posiadającej jednolity i skończony charakter. Myślę, że doprowadziła do stworzenia swoistego, bardzo odrębnego gatunku malarstwa, który mogę nazwać – przeżytym z całym entuzjazmem życia malarza.

Artystka posługiwała się z dużą swobodą przenośnią, przy jednoczesnym zachowaniu wspólnej więzi ideowej, estetycznej. Zatarła granicę między nami, obrazami, a poetycką przestrzenią.

Geometryczne dialogi (Olga Ząbroń, Galeria XS)

Izabela Łazarczyk-Kaczmarek
("Projektor" - 5/2015)
Interferencje – to powstawanie przestrzennego układu fal wznoszących się lub opadających. W myśl tego założenia można zobaczyć w Galerii XS UJK prace, których głównym tematem jest, potraktowana często w sposób dosłowny fala (przypominająca miedzy innymi zapis fali radiowej) – Olga Ząbroń.
 
Wystawa zaskakuje jednak niecodziennymi rozwiązaniami nie zawsze na równym poziomie. I tak praca Tomasza Jędrzejko - czarny kwadrat z multiplikowanym motywem kropki, z którego środka wychodzi pod kątem włóczkowa czerwona linia, pokazuje jak w nieoczywisty sposób pokazać korelacje rządzące interferencją. Na uwagę zasługuje również praca Artura Ptaka, której forma przywodzi na myśl kartę do gry czy też przestrzenna forma Mateusza Dąbrowskiego intrygująca wielopłaszczyznowością.

Pracą, która najbardziej zastanawia jest prostokątna forma Urszuli Śliz. Wykonana z folii aluminiowej i taśmy ostrzegawczej (często wybieranej przez artystkę) tym razem wydaje się być dziełem przypadku, a nie przemyślanym wyborem na wystawę.

Na ekspozycji próżno szukać podpisów pod dziełami. Umieszczone pod nimi numery odsyłają do „listy”. Szkoda, ponieważ taki zabieg wprowadza chaos w odbiorze tej, potrzebującej skupienia wystawy.

Przed wernisażem, w dniach 4-6.09 odbyło się sympozjum „Geometria w dyskursie. Dyskurs w geometrii”, mające na celu nakreślić problemy poruszane podczas wystawy – czym jest Geometria Dyskursywna, jakie ma zadania, jakimi praktykami artystycznymi się posługuje. W konferencji wzięli udział m.in.: dr Paulina Sztabińska i dr Stefan Szydłowski.

Powiew w reklamie (Świeża Mięta, Instytut Designu)

Izabela Łazarczyk-Kaczmarek 
("Projektor" - 5/2015)
„Świeża mięta” to studio graficzne we Wrocławiu. Wystawę plakatów zaprojektowanych przez „Miętę” zaprezentował Institute of Design Kielce. Prace pokazywane w „dizajnie”, to przede wszystkim plakaty stworzone dla krakowskiego Narodowego Starego Teatru czy Teatru Muzycznego Capitol w Warszawie.
 
Joanna Howańska i Tomasz Duda w niezwykle lapidarny sposób potrafią uchwycić idee przedstawienia czy zamysł, który jest tematem plakatu. W przypadku prac dla Teatru Starego, wprowadzenie powtarzającego się podziału na kwadrat, w którym znajduje się główna treść i prostokąta z logiem teatru, pozwalają na kojarzenie tego rodzaju kompozycji z danym miejscem, nie tylko studiem graficznym. 

Posługując się prostym językiem skojarzeń i symboli, kreują spójną wizję projektową. Jednak reklama instytucji kulturalno–teatralnych nie jest jedynym punktem docelowym autorów. Czytamy na – skądinąd świetnej – stronie internetowej studia Łączy nas kreatywne spojrzenie na projektowanie i potrzeba tworzenia wyjątkowych produktów. Tylko świeżych. 

Hasło to wydaje się świetnie sprawdzać w przypadku prezentowanych plakatów, w których nie ma miejsca na nudę i szablonowe ujęcie tematu. Nowoczesne zestawienia kolorystyczne i oryginalne spojrzenie na trudną sztukę reklamy, pokazują jak łączyć w inteligentny sposób tekst i znak graficzny. Równocześnie projekty, w których biorą udział – honorowe dawstwo krwi, promowanie zdrowej żywności, jak też otwartość we współpracy z drugim człowiekiem, stanowią rzadko spotykany spójny pomysł na sposób działalności, który w tym przypadku wydaje się być połączeniem stylu życia oraz ideologii osób tworzących studio.


Takie jest życie (Jan Saudek, Galeria "Winda")

Olga Grabiwoda
("Projektor" - 4/2015)
Wystawa zdjęć Jana Saudka w Galerii Sztuki Współczesnej „Winda” w Kielcach prezentująca osiemdziesiąt oryginalnych fotografii, jest trzecią wystawą tego autora w Polsce. Najsłynniejszy czeski fotograf wyjątkowo pojawił się osobiście na wernisażu. Emanując charyzmatyczną energią doskonale uwiarygodnił swój świat, w którym przede wszystkim udokumentował własne, bujne życie.

Zupełnie inaczej patrzymy na prace Jana Saudka wiedząc, że w swoim osiemdziesięcioletnim życiu trzynaście razy został ojcem (ostatni raz nawet całkiem niedawno), kilkakrotnie był żonaty, a o jego podbojach seksualnych krążą w Czechach legendy. Patrząc na autora i na jego twórczość rozumiemy, co znaczy umiłowanie życia, szczerość i wyzwolenie. To subiektywny teatr jednego aktora, którego napędza samo życie. 

Fotografując pięćdziesięcioletnim, analogowym aparatem autor często ukazuje nagość, starość i deformację. Na tle odrapanej, zawilgłej ściany z odpadającym tynkiem pozują mu nie tylko kobiety – symbole macierzyństwa, opiekuńczości i pożądania. Jest to także on sam, jego przyjaciele, dzieci. Jednak to kobieta jest przedstawiana jako źródło życia. Używane przez niego rekwizyty kojarzą się z dekadencją i elegancją końca epoki. 

Malarsko nierealne akty dzięki kolorowaniu czarno-białych odbitek fotograficznych są bardzo dekoracyjne, a chociaż efekt jest czasem kiczowaty – jak sam artysta twierdzi – zależy mu na tym, aby jego zdjęcia chciało się powiesić na ścianie.

Możemy pozazdrościć mu własnego, odrębnego świata wyobraźni, w którym magia wizji chroni przed rzeczywistością. Nie była ona łatwa dla Jana Saudka, który w dzieciństwie doświadczył wojny, przez lata był w swoim kraju twórcą bojkotowanym i wyklętym, ponad 30 lat pracując jako drukarz. Lecz mimo to zachował niezależność i odwagę, które przełożone na wiele odcieni emocji w jego fotografiach – na erotyzm, pożądanie, czułość, pokazały, że takie przecież jest życie.

Poszukiwanie człowieka (Jacek Waltoś, Dom Praczki)


Izabela Łazarczyk-Kaczmarek

("Projektor" - 4/2015)  

Empedokles u krateru Etny, centaury, ofiarowanie Izaaka, nawiązania do Rembrandta to motywy prezentowane przez Jacka Waltosia na jego
wystawie w kieleckiej galerii „Dom Praczki”.

Artysta, członek „Grupy Wprost”, do której należeli m.in. Zbylut Grzywacz czy Leszek Sobocki, swoj¹ myœl twórcz¹ kieruje ku człowiekowi. Człowiekowi spowitemu w historiê, ale przede wszystkim w biblijne przekazy, grecką filozofię czy mitologię. Przywoływane przez Waltosia motywy i konteksty to próba nadania symbolicznego wymiaru w³asnym emocjom, przemyœleniom, temu czego nie widaæ w pierwszej chwili.

„Zatrzymuje siê” on-artysta, przy dwoistej naturze centaurów, pokazuj¹c ich niczym walcz¹ce z w³asn¹ cielesnoœci¹, wij¹ce siê, sylwetki pó³-ludzkie pó³-zwierzêce. Pokazuje, na przyk³adzie ich dramatycznych figur, prymitywne cechy ludzkie (niskie obyczaje, z³e charaktery). Malowane, rysowane czy modelowane w cemencie pokazuj¹ dwoistoœæ natury cz³owieka. Przywo³uj¹c ofiarowanie Izaaka przez Abrahama pokazuje archetyp niewinnoœci (podobnie jak w przypadku niedosz³ej ofiary Ifigenii, któr¹ zamierza³ zabiæ jej ojciec Agamemnon). Poœwiêcenia, aby ub³agaæ, ob³askawiæ bogów.

Jednak w obrazach malarza brak strachu, brak powagi czy patosu. Le¿¹ce, na kolanach oprawcy, cia³a przywo³uj¹ piety Micha³a Anio³a, nie zaœ moment zadawania œmiertelnego ciosu. Pokazuj¹ wyobcowanie, zdystansowanie siê do zaistnia³ej sytuacji, pe³nej jednak intymnoœci. Brak tu krzyku, cierpienia, jest pogodzenie siê z nadchodz¹c¹ œmierci¹. Jednak malowane przez Waltosia postaci, nie pozbawione s¹ swoistego dramatyzmu. Napiêcie miêœni, otwarte usta czy patrz¹ce w przestrzeñ, nic nie widz¹ce, oczy pokazuj¹ tragizm sytuacji. Malowane schematycznie postaci, ich nagie, pozbawione precyzyjnych konkretyzacji cia³a, twarze bez subiektywnych rysów pozwalaj¹ na skupieniu siê, na szukaniu siebie i w³asnych emocji czy refleksji.

Empedokles u krateru Etny to nawiązanie do postaci greckiego, starożytnego poety, uzdrowiciela, filozofa. To od niego artysta zapożycza kolorystkę swoich prac („barwy Empedoklesa”). Idąc tym tropem, paletę barwną powinny stanowić cztery kolory stosowane prze starożytnych Greków na najstarszych polichromiach: czarny, czerwony, biały i żółty – tożsame z czterema żywiołami tworzącymi „zasadę bytu”: wodą, ogniem, powietrzem, ziemią. Podążając dalej za myślą Empedoklesa tworzą one korzenie-elementy wieczne, którym towarzyszą miłość i waśń – elementy czynne, również niezmienne. Tym sposobem artysta, poprzez symbolikę kieruje nas ku istocie człowieczeństwa, ku temu, co stanowi o bycie człowieka. Wprowadza jednak błękit, symbolizujący nieskończoność, spokój, logikę, duchowość oraz symbolikę trójkąta i wpisanego weń koła łączoną ze znakiem Wszystkowidzącego Oka Boga czy Trójkątem Salomona.

Pracując, czasem nawet kilka lat, nad jednym cyklem, nadając swoim pracom „niedokończony”, sumaryczny charakter, artysta pozwala sobie i widzowi na dalsze poszukiwania istoty człowieka i rozmyślania nad ludzką egzystencją.


Formy przemijania (Adam Myjak, Galeria UJK)

Magdalena Leśniak 
("Projektor" - 4/2015)

Do połowy lipca w Galerii Uniwersyteckiej przy Bibliotece UJK w Kielcach można było zobaczyć wystawę rzeźb Adama Myjaka. Twórczość tego wybitnego artysty, znana jest kielczanom przede wszystkim z jego monumentalnej realizacji w przestrzeni miasta, pomnika „Homo Homini”, upamiętniającej ofiary zamachów terrorystycznych.

Dzięki wystawie w Galerii Uniwersyteckiej, widzowie mogli skonfrontować się z mniejszymi pracami twórcy, co nie oznacza, że mniej wartościowymi. Zaprezentowane dzieła, to przede wszystkim portrety i popiersia wykonane w kamieniu, terakocie oraz brązie. Dodatkowo na ścianach, zostały umieszczone fotografie, dokumentujące inne działania i realizacje artysty. Wszystkie eksponaty ujawniały charakterystyczny styl, bazujący na daleko posuniętej syntezie, świadomej deformacji oraz kontrastowaniu gładkiej materii z chropowatą.

Moją uwagę zwróciły szczególnie prace z cyklu „Portrety X”, przedstawiające męskie głowy w sposób niedosłowny i nierealistyczny. Artysta, świadomie pozostawił pewne partie formy niedokończonymi i zniekształconymi, powodując wzmożenie siły oddziaływania tych prac i prowokując widza do głębszej refleksji nad nieuchronnością przemijania.

Jedynym czynnikiem utrudniającym właściwy odbiór dzieł, był sposób ich zaprezentowania. Przestrzeń Galerii Uniwersyteckiej nie jest w ogóle przystosowana do wystawiania sztuki, a zwłaszcza tak mocnych w charakterze prac Myjaka. Miejsce to kojarzy się bardziej z powierzchnią biurową niż z galerią, tworząc nieodpowiednie otoczenie i klimat dla kontemplacji prezentowanych eksponatów. Odpowiednie punktowe oświetlenie, mogłyby przyczynić się do stworzenia bardziej przyjaznego otoczenia dla wspaniałych rzeźb Adama Myjaka.

Handel na zasadach uczciwych (Juduya Marczewska, Instytut Designu)

Izabela Łazarczyk-Kaczmarek

("Projektor" - 4/2015)
Generacja Y, świadomość, konsumpcja, to slowa „krzyczące” z wystawy Judyty Marczewskiej w Galerii „Brama” przy Kieleckim Institute of Design.

Pierwsze spojrzenie na wystawę może powodować zniechęcenie, brak oparcia w jakimkolwiek znanym odniesieniu. Kiedy jednak zaczynamy „czytać” i oglądać pokazane przez Marczewską obiekty, z masy chwytających nasze spojrzenie czterowymiarowych „oczu”, schowanych za szkłem, napisów i srebrnych, mieniących się płacht, wyłaniają się hasła znamienne dla pokolenia po 1984 roku.

Artystka akcentuje m.in. problem konsumpcji. Kupujemy coraz więcej, nie patrząc jak dany przedmiot powstaje, wymieniamy jeszcze dobre, działające sprzęty na lepsze, przy czym znamienny okres przydatności – umowne dwa lata – powoduje ze gromadzimy niezliczone ilości rzeczy ku radości producentów. Podając termin EFTE (myślenie o wyborach konsumenckich), pokazuje, że może czas zastanowić się nad takimi wartościami jak: godności drugiego człowieka, prawdą czy też problemami środowiska, a nawet wspieraniem na uczciwych zasadach handlu (fair trade). Problemy, które akcentuje wystawa w „Bramie”, nie są tylko wyznacznikiem pokolenia Ipodów. Wydaje się, że era galerii – bynajmniej nie sztuki – otwartych zawsze sklepów, rekompensuje lata, kiedy na półkach stał przysłowiowy ocet. Można mieć wszystko od ręki i od zaraz, kwestia czy naprawdę tego potrzebujemy jest umowna... Na świecie pojawia się jednak zjawisko – filozofia życia, Minimalizm. Znani z Internetu: Leo Babuta (Zen habits), Joshua Millburn w duecie z Ryanem Nicodemusem (The minimalists) starają się przypomnieć całemu światu, co w życiu jest najważniejsze. Pokazują, że czasem wytarty frazes „mniej znaczy więcej” czy zwykłe uporządkowanie naszej codziennej przestrzeni, potrafi pomóc nam lepiej żyć, zauważać innych i nie skupiać się tylko na przedmiotach.

Ujarzmienie vanitas („Nie. Stałość (et omnia vanitas)”, Instytut Designu)

Izabela £azarczyk-Kaczmarek
("Projektor" - 4/2015)
Współczesny człowiek biegnący przed siebie, nie zauważający często ważnych chwil, skupiony, aby dać z siebie 120 procent wszystkiego – uczuć, efektywności, osiągnięć. Rekompensujący niekiedy (sobie i innym) brak czasu inwestowaniem w coraz wyższy standard, jakość życia, otoczenie. Mało co zaskakuje, planujemy jutro, pojutrze, staramy się „zapanować nad światem“ zapominamy niekiedy, że wszystko to marność i niestety nie uciekniemy przed sprawami ostatecznymi...

W Institute of Design Kielce oglądając wystawę „Nie. Stałość (et omnia vanitas)”widzimy zmagania artystów z problemami przemijania, oswajaniem śmierci, zachowaniem pamięci ukrytej w sentymentalnych przedmiotach. Z jednej strony wystawa pokazuje jak oswoić upływ czasu – Bethan Laura Wood/Studio Wood w pracy „Stain 2006-2013” pokazuje, że używanie przedmiotów, ich „starzenie się” wzbogaca ich formę. Filiżanki, w których wcześniej zaparzono herbatę, „kradną” kolor napoju tworząc z czasem wzory. Ta przewrotna personalizacja, może być odpowiedzią na tak szukane obecnie unikaty. Podobnie „Purity” – zwiedzający wystawę widz ingeruje w „czystość” płytek, nanosi piach, kurz, wydobywając tym samym znaczenie symboliczne czystości i brudu. 

Zderzenie „Plantacji” Alicji Patanowskiej z Dizenio Creative „Ovo” i „Mala” – urnami biodegradowalnymi. Jest zestawieniem życia i akceptacji śmierci. Patanowska w znalezionych, porzuconych przez innych szklanych przedmiotach hoduje rośliny, obserwując ich-rzeczy „ożywanie“. Dizenio Creative proponuje z kolei urny na prochy, które w przyszłości mogą dać początek innym roślinom. Prochy zamieniałyby się w drzewa nie w znane nam cmentarne pomniki i nagrobki. Wystawa pokazuje również, że piękno, to nie tylko idealna forma, ale i skaza, a braki mogą mieć wartość estetyczną. „Humade” wprowadza kintsugi – japoñską sztukę naprawiania ceramiki złotem. Blizna, choć wyraŹna pozwala na zachowanie wspomnieñ czy też stworzenie nowej wartości.

Dobry projekt jest mądry (Peter Zumthor)

Anna Bojar

("Projektor" - 4/2015)

Kiedy kilka lat temu pojawił się pomysł, aby przebudować budynek dawnej synagogi, opinia publiczna skupiła się nie na idei, nie na nowej funkcji, ani nawet na tym, kto będzie się zajmował projektem, lecz na przyprawiającej o zawrót głowy kwocie definiującej koszt tego przedsięwzięcia. 
Fot. Wojciech Habdas

Po raz kolejny gniew spadł na architekta – tym razem na Petera Zumthora, który śmiał żądać wysokich stawek za projekt i sporządzenie dokumentacji. Nie znając człowieka, jego twórczości, idei, które przyświecają mu w trakcie pracy, wydano osąd dotyczący wszystkich aspektów planowanej inwestycji.

W poszukiwaniu straconej architektury
Wystarczyło jednak, aby w odpowiednim momencie lokalne media opisały sylwetkę projektanta i pokazały, co jego projekt może dać miastu, jak mógłby wpłynąć na edukację estetyczną i architektoniczną, i jak „jego” budynek stałby się świadectwem ludzkiej zdolności konstruowania konkretnych rzeczy.

W zmianie tego stanowiska nie pomogły relacje ze spotkania Petera Zumthora z władzami miasta, podczas których zaznaczył, że powinniśmy dbać o budynki Urzędu Wojewódzkiego ze względu na walory architektoniczne horyzontalnych fasad. Kielczanie, przyzwyczajeni do zaniedbanych elewacji, chaotycznych mieszanek zielonych paneli, podeszli do tych „rewelacji” z dystansem, żeby nie powiedzieć z kpiną. Wyniki zignorowania uwag docenianego na całym świecie architekta, laureata nagrody Pritzkera (tzw. Architektonicznych Oskarów) możemy obserwować podczas kolejnego zdejmowania siatek z elewacji budynku urzędu – bezpowrotnie straciliśmy coś, co śmiało mogłoby stać się wizytówką Kielc na skalę ogólnopolską, a budynek mógłby stać się przykładem, jak mądrze odnowić myśl architektoniczną z 2 połowy XX wieku.

Od namiętności do rzeczy
Peter Zumthor to malarz, architekt, którego dzieła wpisują się w konsekwentny minimalistyczny trend, co najlepiej odzwierciedla fragment jego wypowiedzi, mówiący, że detale, jeśli nam się udadzą, nie są dekoracją. Kiedy projektuje myśli o funkcjonalności i pragmatycznych aspektach zastosowania techniki i technologii wznoszenia budynków. Wszystkie projekty poprzedzone są licznymi rysunkami, analizami, dbałością o detal i zastosowanie odpowiednich materiałów. Jeżeli na rynku nie formy ubranej w pożądaną strukturę i fakturę lub właściwości wytrzymałościowe, architekt sam ją… wymyśla. „Cegła Zumthora” powstała specjalnie na potrzeby projektu Muzeum Kolumba w Kolonii, i jest przykładem rękodzieła wzorowanego na tradycyjnym murze rzymskim. Być może w przeszłości „dawnej synagogi” również odnalazłby coś na tyle pięknego i istotnego, że przetransponowałby to język współczesny i nadał mu namacalny kształt?

Dopełnione krajobrazy
Projekt zakładał stworzenie długiej na 200 metrów enklawy zieleni oddzielonej od Alei IX Wieków Kielc dwoma murami. Tym samym architekt po raz kolejny udowodniłby, jak wysoce ceni sobie obecność przyrody w kształtowaniu formy i otoczenia oraz jakie jest jego podejście do wydzielenia przestrzeni i zamknięcia jej w bryle. Jednak ponad wszystko jego celem jest stworzenie jasnej przejrzystej architektury, która wchłonie ludzkie emocje, zaadaptuje i zostanie zaadaptowana przez otoczenie. Często dzieje się to w oderwaniu od własnych pragnień i podążaniu za zdrowym rozsądkiem, precyzyjnie obmyślając bryłę i funkcję. Moglibyśmy się spodziewać projektu, który stałby się częścią miasta i na stałe wpisałby się w kielecki krajobraz, zapewne z wykorzystaniem lokalnych surowców potraktowanych z najwyższym pietyzmem i znaczeniem dla regionu. Człowiek, przede wszystkim powinien umieć prawidłowo odczytywać potrzeby zmieniającego się miejskiego pejzażu, który powinien być w związku z tym na bieżąco analizowany. 

Opór
Tym samym, architekt, który nie chce, aby jego budynki wywoływały emocje, lecz „emocje dopuszczały”, wpadł w pętlę finansowych i własnościowych rozemocjonowanych decyzji. Prawidłowy lub chociażby nie bezrefleksyjny odbiór architektury w kraju, w którym edukacja estetyczna jest na bardzo niskim poziomie, to nie mrzonka, a konsekwencja zainteresowania społeczeństwa tym, jak nie stracić szansy na dzieło sztuki w centrum miasta.


Początek drogi (Uczniowei "plastyka", Galeria "Winda")

Olga Grabiwoda  
("Projektor" - 3/2015)

Już po raz drugi prace dyplomowe uczniów Państwowego Liceum Plastycznego im. Józefa Szermentowskiego w Kielcach zostały pokazane w Galerii „Winda”.

Głównym celem wystawy jest prezentacja technicznych możliwości uczniów wszystkich specjalności artystycznych nauczanych w szkole. Możemy dokonać przeglądu umiejętności młodych twórców z zakresu ceramiki, meblarstwa, technik graficznych, rzeźbiarskich, malarskich i pozłotniczych oraz tkaniny artystycznej.

Pokazane zostały rzetelne, olejne kopie mistrzów, pozłacane ramy luster, szkatułki, secesyjne szafki, wazony ceramiczne, gobeliny, tradycyjne popiersia, linoryty, a nawet fotoplastykon z tancerką dający iluzję ruchu.

Nowatorską formą przyciągają uwagę szkliwione ceramiczne siedziska Aleksandry Górskiej. Warto zapamiętać także pejzaż Darii Wierzbickiej i linoryty Wiktorii Zdyb.

Tradycje rzemieślnicze dzięki uczniom „Plastyka” z pewnością nie zginą, ale po obejrzeniu wystawy pozostaje niedosyt projektów aktualnych, eksperymentalnych i poszukujących. Ale może na to przyjdzie czas na właśnie zapoczątkowanej drodze twórczej – powodzenia!

Ostoja treści (Błażej Ostoja Lniski, Galeria xs)

Tomasz Czyżewski
("Projektor" - 3/2015)
Formowanie rozmaitych materii jest funkcją kultury. Niezależnie od tego, czy mowa o zmianie górskiej łąki w pole uprawne, stada głodnych dwunożnych w społeczeństwo, czy też o przetworzeniu atramentu w zapis treści lub o alchemii pozwalającej farbie stać się obrazem.

Naukowcy starają się znaleźć prawidła powodujące naszym odbiorem znaków, artyści przeczuwają je i dzięki temu, czasem bardzo umiejętnie, żonglują ich znaczeniami. Znakiem dla umysłu odbiorcy może stać się nie tylko zapis idei czy mimetyzm obrazu. Bywa, że dowolny gest autora – ślad pędzla, kolor, faktura, wbrew lub mimo założeń twórcy, prowadzi odbiorcę do odnalezienia absolutnie własnych znaczeń. W konfrontacji z otoczeniem taka umiejętność pozwala nam oswoić rzeczywistość, bo nazwane staje się mniej groźne, nie tak obce. Być może czytający ten tekst, gdy patrzą na naturalne, przyrodnicze struktury, łapią się na próbach mimowolnego ich nazywania, klasyfikowania. Tak opracowany przez nasz umysł, mech nie będzie już nigdy miękką tajemnicą o niewiadomej głębokości, chyba, że sami zechcemy takim go widzieć.

Podobnie rzecz ma się z dziełem sztuki. Im mniej w nas lęków i uprzedzeń, tym więcej możliwych interpretacji dzieła. Błażej Ostoja Lniski używa farb do powielania opowieści o powtarzalności, jednak o tym dowiedziałem się już po obejrzeniu jego wystawy „Listy” w Galerii XS Instytutu Sztuk Pięknych UJK. Tytułowe listy początkowo rozczarowały mnie swoją oczywistością, prymatem czytelnej w słowach treści. Ot kilka słów i zasuszone listki, a przecież nie może to być wariacja na temat sentymentalnych szpargałów. Forma prac sugeruje inne znaczenia. Liście przez technikę od razu przypomniały mi Tchórzewskiego, napisy żmudną pracę zecera, ale te tropy mnie nie satysfakcjonowały.

Wtedy zabrzmiał w nich dodatkowy język! Zapisany między wypukłymi znakami liter i konturami liści. Autor starannie nadaje kształt fakturom farb, ale współpracuje też z ich technologicznymi uwarunkowaniami, umawia się z nimi w ich języku ociekającym spoiwem. Dzięki temu wokół napisów farby szepczą własne opowieści, czasem coś wykrzykując lub sepleniąc. Tu również mamy powtarzalność w tym sensie, że te struktury zawsze opisują jedno i to samo – farbę. Opisują więc materię poddaną wymogom plastycznej kultury Lniskiego i na tyle dla niego cenną, że pozwolił jej zaistnieć na wyeksponowanej pracownianej półce.

Boska cielesność drewna (Jerzy Fober, Dom Praczki)

Izabela Łazarczyk-Kaczmarek
("Projektor" - 3/2015) 
Wyobrażenie cielesności, przedstawienie człowieka jako kształtu, wyłaniającego się z materii drewna i myśl biegnąca ku absolutowi, to główne przesłanki wystawy „Być ikoną Boga”, prezentowanej w Galerii Współczesnej Sztuki Sakralnej „Dom Praczki” w Kielcach. Jej autorem jest Jerzy Fober, rzeźbiarz, rocznik 59’, absolwent warszawskiej ASP w pracowni rzeźby profesora Stanisława Kulona.

Artysta wybiera drewno, materiał obrabiany miękko, z niezwykłą precyzją ujawniający kształty niby zaklęte weń pierwotnie, a dłonią artysty jedynie zeń wydobyte. Uszkodzenia materiału stają się jego dodatkową wartością. Rzeźbiarz „pochyla się” nad strukturą drewna, zdaje się być prowadzony przez dzieło samej natury – rodzaj drewna, rozkład słoi, fakturę. Nadaje im nową formę, nie pozbawiając jednak samej materii jej organiczności.

Z drewnianych bali wyłaniające się sylwety postaci „złączone” z nieobrobionymi fragmentami, z których się wydobywają, stają się – z jednej strony zapisem pracy rzeźbiarza, z drugiej skończonym dziełem. Fober traktując w ten sposób postać człowieka, ukazuje umęczone ciało, które w swym kształcie przywołuje Chrystusa. Wygięte, skręcone sylwety kojarzone najczęściej z figurami religijnymi u artysty nabierają niezwykle ludzkiego charakteru. Ból, cierpienie stają się wartościami uniwersalnymi – ludzkimi, a „boskość” kształtu tożsama z każdym człowiekiem. „Być ikoną Boga” według Jerzego Fobera to stawać się jego obrazem. Figurą człowieka unaocznić mękę, śmierć i zmartwychwstanie – Triduum Paschalne Chrystusa. Pokazywany na wystawie stół – drewniany blok przywodzący na myśl Ostatnią Wieczerzę, staje się jedynie śladem – zapowiedzią mających nadejść wydarzeń. Nie ma już apostołów, nie ma Jezusa, zostaje jedynie przedmiot kojarzony ze zdradą Judasza. Podobnie Weronika wpisana w dwa drewniane fragmenty, jakby czekała w swoim zamyśleniu na umęczonego Chrystusa, aby otrzeć mu twarz. Artysta zatrzymuje moment, zaraz przed lub po mającym nastąpić kluczowym wydarzeniu.

Fober nie stroni również od cytatów i zapożyczeń. W jego „Biczowaniu” widać inspiracje „Katedrą” Rodina. Oczywiste są nawiązania do Stanisława Kulona, jednak artysta, pomimo wybierania podobnych tematów, opracowania drewna w określony sposób idzie nieco w innym kierunku. Nie tylko piękno, prostota i wiara są tu ważne, ale przede wszystkim kreacja materii rzeźbiarskiej oddającej prawdę o człowieku na podobieństwo wiary.

Bez sztampy (Żakardy, Instytut Designu)

Izabela Łazarczyk-Kaczmarek 

("Projektor" - 3/2015)

Żakardy – tkaniny kojarzone z wielością wzorów, rzadziej z człowiekiem, od którego nazwiska pochodzą – Josephem Marie Jacquardem, który udoskonalił krosno wprowadzając „maszynkę żakardową”. Tkanie w ten sposób pozwalała na niemal nieskończone możliwości w projektowaniu wzorów.

W Institute of Design Kielce możemy oglądać wystawę poświęconą takim właśnie tkaninom. Pokazywane realizacje to dzieła z Instytutu Architektury Tekstyliów, Wydziału Technologii Materiałowych i Wzornictwa Tekstyliów z pracowni Włodzimierza Cygana oraz Doroty Taranek z Politechniki Łódzkiej.

Jeśli pamiętamy założenia Spółdzielni Artystycznej ŁAD ma być ładnie i ma być porządek. I podobnie jak w latach 20., kiedy to żakardy zdobyły popularność jako tańszy zamiennik popularnych kilimów, na wystawie w ID dalej pobrzmiewają podobne idee. Wzory prezentowane to nie tylko tradycyjne motywy kwiatowe czy owocowo-warzywne w nowych odsłonach, ale również podejście współczesne. 

Tkaniny takie jak „Czaszki” czy „Brwi” pokazują nowoczesne inspiracje motywami funkcjonującymi w modzie i kulturze popularnej czy też jak „Smoki” dążą ku abstrakcyjnej formie. Rozwieszenie dużych płacht tkanin sprawia, że zaczynamy wybierać „im” miejsce przeznaczenia. Żakardy łączą w błyskotliwy sposób tradycje ze współczesnością, nie popadając w schematy zbyt dosłownych zapożyczeń z przeszłości.


Pomiędzy żywiołami (Izabela Rudzka, Galeria "Winda")

Olga Grabiwoda 
("Projektor" - 2/2015)
Wystawą „ENTRANCE-ETWEEN-EXIT” w kieleckiej Galerii „Winda”, Izabela Rudzka (Wydział Pedagogiczno-Artystyczny UAM w Poznaniu) zaprasza do wejścia w szczelinę pomiędzy czysto malarskim, subiektywnym spojrzeniem na rzeczywistość, a precyzyjnym komunikatem wizualnym, niosącym ciężar i energię konkretnego obiektu. 

W owej szczelinie przedstawiony świat oscyluje pomiędzy tymi dwoma biegunami poznania. To przestrzeń, w której umysł ulega przedstawionej mu wizji. Uwiedziony światłem, fakturą i bogatymi kontrastami, zaczyna wierzyć w lewitującą kanapę, zatrzymane w powietrzu zwierzęta, gorące geometryczne pejzaże… Warto się przyjrzeć zbiegłym ze ścian jaskini Lascaux lwom i bykom, nie można przegapić „Lustra 1” i „Lustra 2”.

Świat malarki dzięki synergii wrażliwości z wnikliwością i dyscypliną badacza – obserwatora, jest pełnym barw żywiołem. Powierzchnia obrazów posiada w zależności od malowanego obiektu intensywną strukturę albo wypracowaną gładkość. Mimo, że wyraźnie widzimy na płótnie ślady pędzla, to namalowane lustro, kwiat czy kanapa są przekonywująco realne. Może dlatego, że Izabela Rudzka wierząc w głębię subtelności każdego odbiorcy, aplikuje mu dobrze dobraną dawkę swojej wrażliwości wraz z czytelnym konkretem.

Oprócz obrazów można obejrzeć na wystawie również szklane rzeźby, które powstały w ramach współpracy autorki z hutami szkła Murano koło Wenecji we Włoszech. Szklana i malarska materia dopełniają się, forma przenika się z mocnym kolorem, a dekoracyjność ruchu pędzla zostaje przeniesiona do przestrzeni trójwymiarowej. Mimo, że można bawić się perspektywą oglądania obiektów wybierając obrazy, które stanowić będą dla nich tło, pozostaje niedosyt szklanego świata. Rozbudzona nadzieja na wyjście poza przestrzeń obrazu nie zostaje zaspokojona. Może lepiej byłoby ograniczyć się tylko do malarstwa ..?

Ponad dwadzieścia obrazów Izabeli Rudzkiej to wystarczająca ilość żeby móc oszukać znużony zimą umysł nasyciwszy go lekkością, ciepłem i harmonią.

ZA_RYS (Doktoranci ISP UJK, Galeria xs)

Tomasz Czyżewski
("Projektor" - 2/2015)
Tak zatytułowaną wystawę doktorantów I roku ISP Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Galerii XS miałem okazję obejrzeć w ciszy i skupieniu. Podkreślam to, bo otwarcia wystaw, z racji ich towarzyskiego charakteru, często zniekształcają odbiór ekspozycji. Z „za_rysem” skonfrontowałem się sam na sam.
 
Pierwszym wrażeniem była klarowność koncepcji wystawienniczej. Prosty zabieg wprowadzenia ciemnoszarych arkuszy, nie tylko pozwolił lepiej eksponować prace, ale nadał też wspólny rytm całości. To szczególnie ważne przy prezentacji różnorodnych osobowości, zgrupowanych przecież tylko ze względu na wspólną edukację w kieleckim Instytucie Sztuk Pięknych. 

Autorzy wypowiadają się na płaszczyźnie i w przestrzeni, prezentują rzetelne malarstwo, różnie ujmowany rysunek. Pojawiają się świetna rzeźba i precyzyjne grafiki. Do tego jeszcze, oferująca przedłużenie ekspozycji przez Internet, fascynująca instalacja czy video zapis performance’u, tak więc różnorodność pod każdym względem. Przyjęta przez doktorantów formuła okazała się jednak na tyle trafna, że jej realizacja dała wrażenie wystawy rzeczywiście grupowej, połączonej ideą. Praca niepełna, otwarta, niedoskonała, o widocznej konstrukcji wnętrza jest najbardziej osobista. Chcemy uchylić drzwi procesu twórczego w rozumieniu formalnym i ideowym napisała w internetowej zapowiedzi Natalia Andrzejewska. Wraz z Bartkiem Jarmolińskim, Elizą Kozielewską, Karoliną Kozieł, Emilią Lisowską, Bartkiem Michalskim, Marcinem Mikołajczykiem, Martą Pabian, Konradem Skwarkiem, Jordanem Sobierajskim, Igą Święcicką, Pauliną Sylwestrowicz pozwolili nam przez te uchylone drzwi zajrzeć.

Wrażliwość pejzaży miejskich (Marta Kawiorska, Dom Praczki)

Izabela Łazarczyk-Kaczmarek

("Projektor" - 2/2015)

Fragmenty rzeczywistości, ich zapis na płaszczyźnie płótna, zatrzymanie w malarskim kadrze wybranego przez siebie miejsca stanowią dla Marty Kawiorskiej (rocznik 83', wielokrotnie nagradzanej absolwentki krakowskiej ASP, dyplom w pracowni prof. Stanisława Rodzińskiego) pretekst do zapisu własnej wrażliwości na otaczającą ją przestrzeń, na wystawie w Galerii „Dom Praczki” w Kielcach.

Artystka cyzelując każdy swój gest, nie pozostawiając śladu „ręki” na płótnie, wprowadza dystans między własną wypowiedzią a wybranym motywem. Takie traktowanie płótna przywodzi na myśl fotografię, w której podobnie jak u Kawiorskiej brak znaku samego procesu twórczego. Malarka zamienia niejako własne subiektywne odczucie na pozwalające odbiorcy utożsamiać się z malarską refleksją emocje. Zapisuje ulice, fasady budynków, okna wpisując ich pierwotne znaczenia w nową, niekiedy niemal geometryczną formę. Dążenie ku abstrakcji geometrycznej pozwala na szersze spojrzenie n temat weduty. I tak w „Cichym świetle” prostota i surowość prostokątnej bryły dopełnia odbicie światła. Kreowane linie wydobywają ostrość konturów – ich agresywną formę, stanowiąc równocześnie, poprzez swoja lekkość, przeciwwagę dla dwóch tak różnych sposobów „dziania się” tu i teraz. Zestawianie w taki sposób własnych malarskich spojrzeń, pozwala na zastanowienie się nad ich ładunkiem emocjonalnym. Jest równocześnie próbą dowartościowania otaczającej rzeczywistości. 

Nie bez przyczyny tytuły prac często oscylują między ciszą, pustką a brakiem. Na płótnach tych nie mamy postaci człowieka, podobnie jak brak faktury „gestu”. Ludzie nie stanowią dla malarki punktu zaczepienia twórczego, lecz przez ich pominięcie stają się domyślnym odniesieniem w zastanym polu obrazowym. W pozornej pustce, kreowanej z niezwykłym wyczuciem formy i detalu sami stajemy się „widzem implikowanym” Wolfganga Kempa. Stajemy się wpisaną z rozmysłem częścią sytuacji obrazowej. Poznajemy miejsca naładowane skrajnymi emocjami od nostalgii, niepewności do zadumy i zachwytu nad niemal lirycznymi motywami wybranymi przez artystkę. Z niezwykłą inteligencją emocjonalną Kawiorska decyduje o wykreowaniu na nowo przestrzeni, wprowadzając niekiedy wychodzące ku widzowi niemal przestrzenne elementy. Pozwala zanurzyć się w tej nierzeczywistej – rzeczywistości budowanej w niezwykle harmonijny sposób. Pejzaż staje się niekiedy niemal domyślnym, dookreślanym jedynie na podstawie skojarzeń tematem.

Era postera (Studio Syfon, Instytut Designu)

Izabela Łazarczyk-Kaczmarek
("Projektor" - 2/2015)
Studio Syfon – będące przyczynkiem do wystawy w bibliotece w kieleckim Institute of Design to dwie osoby: Urszula Janowska i Filip Teofil.

Oboje są absolwentami Wydziału Grafiki warszawskiej ASP, studiowali również w École Nationale des Arts Décoratifs w Paryżu. Są laureatami takich nagród jak 1 i 2 nagroda na Biennale Plakatu w Boliwii, wyróżnienia i nagrody m. in. ISPC Skopje, Ljubljana Poster Festival, Futuwawa, galeria plakatu AMS, Projekt Roku STGU, Międzynarodowy Festiwal Plakatu i Typografii PLASTER. 

Głównym założeniem według autorów było stworzenie – rodzaju komiksu, którego wyjściową formą będą plakaty zaprezentowane na wystawie. Przy użyciu bieli, czerni, czerwieni stworzono prace traktujące stronę wizualną jako rodzaj zabawnego komentarza do wybranych przez autorów cytatów. Fragmenty tekstów odnoszą się do samego plakatu jako formy graficznej, a także do instytucji zajmujących się posterami czy też tworzących w tym medium osób.

Artyści pragnęli również pokazać swoje stanowisko w kwestii „obwoływanego co jakiś czas” „końca plakatu”. Szkoda tylko, że wymogi pokazywania wystaw w bibliotece ID nie pozwalają na pełne przyjrzenie się pracom. Biorąc pod uwagę teksty dopełniające i niekiedy stanowiące clou prac oraz fakt, że nie sposób ich przeczytać spoglądając na prace z „dołu” osoby nie poruszające się swobodnie w plakatowej tematyce mogą posiłkować się jedynie informacjami zawartymi na tabliczkach wyjaśniających wystawę.

Aberracje wszystkiego ("Błądzić jest rzeczą" Instytut Designu)

Izabela Łazarczyk-Kaczmarek
("Projektor" - 2/2015)
Żółte, porozpinane w przestrzeni sali wystawienniczej w Institute of Design Kielce taśmy, już od pierwszego spojrzenia na nową wystawę sugerują, że forma będzie przedmiotem rozważań uczestników wystawy.

„Błądzić jest rzeczą” to – jak czytam w katalogu do wystawy – przede wszystkim prezentacja dwóch projektów wyłonionych przez Czesławę Frejlich, Oskara Ziętę i Rene Wawrzynkiewicza w konkursie na instalację komentującą kategorię błędu w projektowaniu. To właśnie błąd staje się pretekstem do rozważań nad formą w dizajnie, nad defektami pojawiającymi się w przyrodzie, nad pomyłkami ludzi tworzących w różnych mediach. Na wystawie uwagę przyciągają prezentacje Janusza Łukowicza i jego żartobliwa praca „Błąd pierworodny”, który poddaje pod rozwagę znane nam codzienne przedmioty: kłębek wełny, słomkę do napoi, spinacz.

Podobnie Lech i Marta Rowińscy ze studia Beton z „Wpadkami ewolucji” pokazującymi ich zdaniem błędy matki natury – albatrosy nie potrafiące wylądować, królika i jego za długie uszy itp. Nasuwa się jednak wniosek czy rzeczywiście są to błędy? Patrząc na łańcuch pokarmowy wydaje się zasadne stwierdzić, że matka natura jednak wiedziała co robi. Podobnie jak odchylenia w wyglądzie przedmiotów codziennego użytku, czy naprawdę są one tak wielkie, że utrudniają nam życie, czy na przestrzeni lat nie zaakceptowaliśmy np.: braku oznaczenia skarpetek i nie przykuwa to naszej uwagi? Wystawa w „Kieleckim Dizajnie” zachęca do zastanowienia się nad sztuką użytkową, nad wybranymi przez artystów aberracjami oraz zdaje się potwierdzać stwierdzenie, że uczymy się całe życie, a co za tym idzie … popełniamy błędy…

Czy potrzebne są nam parki?

Katarzyna Krzykawska
("Projektor" - 2/2015)
Fot. Wojciech Habdas
Bezpieczne położenie, życiodajna woda i rosnące dzięki niej rośliny – to nierozłączne elementy w lokowaniu osad ludzkich od początków cywilizacji. Czy jest to palma przy pustynnej oazie, zwisające ogrody w Babilonii, gaj oliwny w Grecji, czy patio w rzymskim domostwie; zieleń pojawia się wszędzie tam, gdzie osiedla się człowiek, bo oznacza pożywienie, cień i odpoczynek.

W dynamicznie rozwijających się miastach przemysłowych dziewiętnastowiecznej Anglii i Ameryki pierwsze parki miejskie miały być antidotum na chaos i zło płynące z urbanizacji. Nazywane „pleasure grounds“ świadczyły o dbałości zarządzających miastem „.. dla publicznej zabawy, otwarte dla wszystkich grup społecznych, urządzane za pieniądze publiczne i utrzymywane za pieniądze publiczne, ku uciesze codziennej wszystkich“ (Andrew J. Downing, H. Ophuis, „Do we still need parks?”, w: „Parks. Green urban spaces in European cities”, Munich 2002), były dumą miejską. I dzisiaj parki zwykle kojarzymy pozytywnie – z dzieciństwem, zabawą, spacerami, karmieniem ptaków. z wiekiem szkolnym, kiedy na wagary wybywało się na zieloną trawkę, z pierwszymi randkami, potem z rodzinnymi festynami, relaksem i odprężeniem. Po historycznych rynkach i miejscach handlu to najważniejsze przestrzenie publiczne; Planty w Krakowie, Łazienki w Warszawie czy Park Staszica w Kielcach, to ulubione miejsca spotkań i więcej – element tożsamości miasta. Zazwyczaj wolimy parki stare – po pierwsze, są w dobrych lokalizacjach (kto dzisiaj oddałby drogi grunt w centrum pod jakieś drzewa?), po drugie, mają logicznie zaprojektowaną strukturę: aleje główne, ale i miejsca kameralne, często wkomponowane elementy z wodą: stawy, sztuczne jeziorka, fontanny i po trzecie, są w nich pełne energii, majestatyczne stare drzewa.

Problem w tym, że o ile galerie handlowe wybuduje się relatywnie szybko, to na takie drzewa trzeba czekać kilkadziesiąt lat, a tak długiej perspektywy w planowaniu przestrzennym dzisiejsze władze nie lubią. Miasta skarżą się na deficyt ziemi pod zabudowę mieszkaniową – w związku z tym, w ostatnich dekadach nie zakładano parków w większości miast polskich. Mało tego, tereny zielone, nie objęte ochroną konserwatorską „wyjadane” są kęs po kęsie przez tzw. inwestorów. Pytanie zasadnicze – czy nowe parki miejskie są jeszcze dzisiaj potrzebne? Może wystarczą małe skwery, albo ogrody wertykalne?

Kielce są w szczęśliwym posiadaniu sporej ilości zieleni, kilku rezerwatów na swoim terenie i planowanego Ogrodu Botanicznego; nie jest to też duża aglomeracja o gęstej zabudowie i mieszkańcy stosunkowo blisko mają otwarte tereny. Ale w przypadku Warszawy, Krakowa czy Poznania większe obszary zazielenione w nowych dzielnicach nie pojawiają się w ogóle, a miejsca, które na mapach dawnych planów przestrzennych (niestety w większości, tych sięgających połowy lat dziewięćdziesiątych) rezerwowane były na zieleńce, już dawno są zabudowane sklepami, albo parkingami. Szkoda, ale tej luki w zrównoważonym planowaniu miast już się nie nadrobi. Bezosobowa, przypadkowa tkanka miejska powstała od połowy lat 90. aż po czasy współczesne, pozostanie jako ślad nieprzemyślanych, krótkowzrocznych inwestycji i obraz żarłocznego kapitalizmu nastawionego na szybki, bezrefleksyjny zysk. Przy takiej polityce większe obszary zielone w miastach nie mają szans. Jedyną perspektywą na zmianę jest budzące się powoli poczucie obywatelstwa miejskiego i partycypacji społecznej w decyzjach dotyczących przestrzeni miasta. W książce „Anty – Bezradnik przestrzenny: prawo do miasta w działaniu” (Megler L., Pobłocki K., Wudarski M., Fundacja Res Publica 2013) autorzy przytaczają szereg przykładów organizowania się społeczności lokalnych w stowarzyszenia i inne „ciała“ polityczne, które mają szansę wpływać na losy ważnego dla nich fragmentu miasta (spór o Park Rataje i Sołacz w Poznaniu, Stowarzyszenie Modraszek broniące terenu Zakrzówka w Krakowie). Z tejże, rozprowadzanej darmowo książki, dowiadujemy się o sprzecznościach i labiryntach prawnych oraz np. o ustawowym obowiązku gminy w udostępnianiu mieszkańcom uchwalonych przez radę studium i planów miejscowego zagospodarowania terenu; wyrysów i wypisów z tegoż. „Anty - Bezradnik” zakłada pomoc ruchom demokracji miejskiej przez podanie konkretnych prawno-proceduralnych podpowiedzi; wszystko to w ramach protestu przeciwko systematycznemu wykluczaniu mieszkańców z kształtowania środowiska, w którym żyją.

Sytuacja nie jest prosta, bo tradycje polskie w demokracji miejskiej są niewielkie. Pojęcie kultury miast jest u nas stosunkowo młode; rzadko rodzina mieszczańska sięga dalej niż trzy pokolenia wstecz. Ale właśnie w ostatnich dekadach rośnie znaczenie społeczności miast, tworzącej coraz wyraźniej klasę średnią. Tam też bardzo dynamicznie ścierają się wizje na temat kształtowania przestrzeni wspólnych, ich zależności politycznych i finansowych, zarządzania i estetyki. Coraz mocniejsze są ruchy miejskie, organizacje zrzeszające grupy osób walczących o prawo do współdecydowania o kształcie ich bezpośredniego otoczenia wbrew interesom deweloperów, lokalnych polityków czy innych sił, za którymi stoi zysk z wydartych terenów wspólnych. Bardzo często są to parki, zieleńce, skwery, place zabaw, ogródki działkowe.

Smutną obserwacją jest fakt, że mimo krytykowanej siermiężności osiedli epoki komunizmu, przestrzenie zielone zajmowały o wiele większy obszar niż we współczesnych zabudowach. W powojennej Warszawie jednym z elementów urbanistycznego planowania miasta były kliny nawietrzające, które miały pełnić rolę „wentylatora“ miasta (B. Brukalska, „Zasady społeczne projektowania osiedli mieszkaniowych”, 1948). System stołecznej zieleni miejskiej planowano tak, żeby parki osiedlowe, pasy zieleni w poszczególnych dzielnicach łączyły się z podmiejskimi lasami i terenami otwartymi. Dziś wiemy, że to sytuacja optymalna dla zrównoważonego, ekologicznego rozwoju osad ludzkich – połączenia takie pomagają nie tylko w usuwaniu zanieczyszczeń powietrza z miasta, ale również przyczyniają się do swobodnego i przyjaznego przemieszczania się zwierząt, ptaków i ludzi zamieszkałych w tkance miejskiej.
Połączony system zieleni w naturalny sposób uwzględnia wody powierzchniowe i sprzyja gospodarce zarządzania wodą w mieście; tereny zielone stanowią naturalnie przepuszczalne i biologicznie czynne nawierzchnie. Do idei rozsądnego gospodarowania wodą wraca się w postulatach ekologów na całym świecie – wykorzystuje się wody opadowe przefiltrowane przez przyuliczne rabaty i drzewa do dalszego użytku, tak jak np. w rewitalizacji w kanadyjskiego King Street w Kitchener. (K. Herman, „Zielone Debaty: podsumowanie”, 2014) . Moda na betonowanie i brukowanie polskich miast w imię przebudowywania i ogólnego „robienia porządków“ w nikłym stopniu uwzględnia tworzenie rabat czy zwyczajnych trawników. Po uszczelnionych powierzchniach woda raczej spływa niż wsiąka głęboko w grunt, nie może więc dziwić fakt, że wiele drzew, którym projektanci rewitalizowanych placów łaskawie zostawiają mały krąg ziemi wokół pnia, masowo wysycha. Niestety, dotyczy to nie tylko nowo sadzonych drzew, ale starych okazów, które dobrze sobie radziły przez dziesięciolecia, żeby wreszcie polec w walce z brukiem. 

W rewaloryzacji i pielęgnacji drzew popełnianych jest też wiele innych grzechów; jednym z cięższych jest idiotyczna chirurgia starych drzew w imię bezpieczeństwa. Nadmiernie przycięte, okaleczone drastycznie zmniejszają swoją witalność a często nie wytrzymują takich operacji nie mogąc odbudować listowia. Takie kikuty dodatkowo obniżają wartości krajobrazowe w starych zespołach zabudowy (np. przycięcia drzew na Szlaku Architektury Drewnianej w Małopolsce). Nagminne są też pomysły, żeby rodzime, sprawdzone w naszym klimacie odmiany zastępować gatunkami obcymi, rzekomo bardziej eleganckimi, niskimi drzewkami. Niestety, pokazuje to często brak kultury wizualnej i wyczucia proporcji – wykształceni architekci krajobrazu wiedzą, że dobór korony drzewa zależy od skali architektury, a drzewa są takimi samymi elementami tworzącymi krajobraz miasta, jak budynki. Stare miejsca rozpoznaje się między innymi po zespołach drzew. I tu pozwolę sobie na słowo o ważnych dla zieleni miejskiej a często pomijanych w dyskusjach cmentarzach. W starych miejskich cmentarzach prawie zawsze logistykę orientacji w terenie tworzyły aleje i kwartały z charakterystycznymi drzewami, które pomagały trafić do grobu bliskich. Cmentarze, początkowo na obrzeżach, potem wchłaniane przez rozrastająca się miasta widoczne były z daleka poprzez dominujący starodrzew (Cmentarz Stary w Kielcach); charakterystyczny był również mech porastający leciwe nagrobki, pnącza na murach, typowe dla naszej strefy geograficznej paprocie i jeszcze do niedawna żywe kwiaty na samych grobach – wszystko to sprawiało, że cmentarze miejskie miały specyficzny, w pewnym sensie romantyczny klimat zintegrowania natury z miejscem pamięci o umarłych. W tym sensie można uznać cmentarze za parki, tym bardziej, że w tradycyjnych założeniach oprócz głównej funkcji grzebania zmarłych zaczęły pełnić rolę miejsc kultury i pamięci (Pere Lachaise w Paryżu).

Ludziom zaczęły przeszkadzać drzewa na cmentarzach, rzekomo szkodliwe dla nagrobków. Nie tylko stare, ale każde drzewa, z których spadają liście „brudzące“ wybłyszczone, złocone pomniki. Zadziwiające jest, że całymi dziesiątkami lat rodziny gromadziły się przy grobach w towarzystwie sąsiadujących drzew, liście spadały, jak to liście, czas mijał i nikomu to nie przeszkadzało aż po lata dwutysięczne. Zaraza sadzenia „czystych“ i szybkich we wzroście tui rozprzestrzeniła się po całym kraju. Czy nikt nie zauważa, że cmentarze z wyciętymi drzewami wyglądają w krajobrazie sztucznie i obco?

W ślad takich mód producenci i plantatorzy zalewając Polskę nierodzimymi roślinami: tujami, berberysami, pięciornikami, irgami, które przeważają w zagospodarowaniach miejskich, czyniąc je coraz mniej zindywidualizowanymi. Nawet trawniki zaczynają być problemem, na ich miejsce pojawiają się żwirki i barwiona kora – wszystko, co minimalizuje wysiłek opieki nad ziemią w moim rolniczym kraju.

Paradoksalnie, w dużych miastach, głównie w Warszawie praktykuje się coraz żywiej miejskie rolnictwo (w skrócie: samodzielne sadzenie warzyw w donicach na balkonie, albo na wygospodarowanym przez miasto terenie „niczyim“); słyszy się o miejskiej zielonej partyzantce (nielegalne bomby zasiewowe na terenie miasta), pojawia się Parque-ing Day (ogrody tymczasowe na miejscach parkingowych) i inne, zwykle skopiowane z zachodnich aglomeracji tendencje ekologiczno-środowiskowe. To oczywiście bardzo dobrze i nie zaszkodzi, ale trzeba zauważyć, że sytuacja polska jest inna. Jesteśmy narodem bardzo silnie związanym z ziemią pochodzeniem, krajem, w którego jedną z największych wartości – choć widocznych głównie dla przyjezdnych- jest duża ilość przyrody, lasu, przestrzeni. Z perspektywy mieszkańca Holandii, w której nie ma ani wiorsty ziemi nieukształtowanej przez człowieka – to luksus i tam, w systemie chemicznego przemysłu rolniczego, sadzenie warzyw ma inny wyraz i sens. U nas pozostały jeszcze cudem obronione ogródki działkowe i o nie, moim zdaniem, naprawdę warto zawalczyć. Na ostatnie ogródki działkowe w śródmieściu Krakowa inwestorzy mieli chrapkę od lat; na razie się nie udało.
Ale zespołowi nowoczesnych budynków zbudowanych na wybetonowanym terenie byłej bazy PKS, po drugiej stronie ulicy nadano nazwę „Grzegórzki Park“ – jak mniemam, uprawomocniają tę nazwę ogródki właśnie, bo na terenie „Parku“ od lat nikt nie widział żadnych drzew prócz zasadzonych po skończeniu budowy krzaków obok parkingu. 

Reasumując – zadam pytanie godne inwestora: czy zieleń w mieście ma wartość?

Odpowiedź jest pokrętna: obserwując zmniejszające się zieleńce wykupywane przez spółki budowlane pod zabudowę: metr kwadratowy parku równy jest metrowi kwadratowemu każdego gruntu w tej lokalizacji. Ale obserwując nazwy powstałych na tej ziemi osiedli: zielone, zaciszne, parkowe, wrzosowe, sosnowe – nie można uciec od wrażenia, że deweloperzy zdają sobie jednak sprawę z wartości, jaką ma bliskie sąsiedztwo przyrody. Jest to wartość pozytywnych skojarzeń, którymi manipulują w komercyjnej rozgrywce. W rzeczywistości epitety te zwykle są kłamstwem i inspiracją do wizualizacji rodem z Arkadii.