Katarzyna Krzykawska
("Projektor" - 2/2015)
|
Fot. Wojciech Habdas |
Bezpieczne położenie, życiodajna woda i rosnące dzięki
niej rośliny – to nierozłączne elementy w lokowaniu osad ludzkich od początków
cywilizacji. Czy jest to palma przy pustynnej oazie, zwisające ogrody w
Babilonii, gaj oliwny w Grecji, czy patio w rzymskim domostwie; zieleń pojawia
się wszędzie tam, gdzie osiedla się człowiek, bo oznacza pożywienie, cień i
odpoczynek.
W
dynamicznie rozwijających się miastach przemysłowych dziewiętnastowiecznej
Anglii i Ameryki pierwsze parki miejskie miały być antidotum na chaos i zło
płynące z urbanizacji. Nazywane „pleasure grounds“ świadczyły o dbałości
zarządzających miastem „.. dla publicznej zabawy, otwarte dla wszystkich
grup społecznych, urządzane za pieniądze publiczne i utrzymywane za pieniądze
publiczne, ku uciesze codziennej wszystkich“ (Andrew J. Downing, H. Ophuis,
„Do we still need parks?”, w: „Parks. Green urban
spaces in European cities”, Munich 2002), były dumą miejską. I dzisiaj parki zwykle
kojarzymy pozytywnie – z dzieciństwem, zabawą, spacerami, karmieniem
ptaków. z wiekiem szkolnym, kiedy na wagary wybywało się na zieloną
trawkę, z pierwszymi randkami, potem z rodzinnymi festynami, relaksem
i odprężeniem. Po historycznych rynkach i miejscach handlu to najważniejsze
przestrzenie publiczne; Planty w Krakowie, Łazienki w Warszawie czy Park
Staszica w Kielcach, to ulubione miejsca spotkań i więcej – element tożsamości
miasta. Zazwyczaj wolimy parki stare – po pierwsze, są w dobrych lokalizacjach
(kto dzisiaj oddałby drogi grunt w centrum pod jakieś drzewa?), po drugie, mają
logicznie zaprojektowaną strukturę: aleje główne, ale i miejsca kameralne,
często wkomponowane elementy z wodą: stawy, sztuczne jeziorka, fontanny i
po trzecie, są w nich pełne energii, majestatyczne stare drzewa.
Problem
w tym, że o ile galerie handlowe wybuduje się relatywnie szybko, to na takie
drzewa trzeba czekać kilkadziesiąt lat, a tak długiej perspektywy w planowaniu
przestrzennym dzisiejsze władze nie lubią. Miasta skarżą się na deficyt ziemi
pod zabudowę mieszkaniową – w związku z tym, w ostatnich dekadach nie
zakładano parków w większości miast polskich. Mało tego, tereny zielone, nie
objęte ochroną konserwatorską „wyjadane” są kęs po kęsie przez tzw. inwestorów.
Pytanie zasadnicze – czy nowe parki miejskie są jeszcze dzisiaj potrzebne? Może
wystarczą małe skwery, albo ogrody wertykalne?
Kielce
są w szczęśliwym posiadaniu sporej ilości zieleni, kilku rezerwatów na swoim
terenie i planowanego Ogrodu Botanicznego; nie jest to też duża aglomeracja o
gęstej zabudowie i mieszkańcy stosunkowo blisko mają otwarte tereny. Ale w
przypadku Warszawy, Krakowa czy Poznania większe obszary zazielenione w nowych
dzielnicach nie pojawiają się w ogóle, a miejsca, które na mapach dawnych
planów przestrzennych (niestety w większości, tych sięgających połowy lat
dziewięćdziesiątych) rezerwowane były na zieleńce, już dawno są zabudowane
sklepami, albo parkingami. Szkoda, ale tej luki w zrównoważonym planowaniu
miast już się nie nadrobi. Bezosobowa, przypadkowa tkanka miejska powstała od
połowy lat 90. aż po czasy współczesne, pozostanie jako ślad nieprzemyślanych,
krótkowzrocznych inwestycji i obraz żarłocznego kapitalizmu nastawionego na
szybki, bezrefleksyjny zysk. Przy takiej polityce większe obszary zielone w
miastach nie mają szans. Jedyną perspektywą na zmianę jest budzące się powoli
poczucie obywatelstwa miejskiego i partycypacji społecznej w decyzjach
dotyczących przestrzeni miasta. W książce „Anty – Bezradnik przestrzenny: prawo
do miasta w działaniu” (Megler L., Pobłocki K., Wudarski M., Fundacja Res
Publica 2013) autorzy przytaczają szereg przykładów organizowania się
społeczności lokalnych w stowarzyszenia i inne „ciała“ polityczne, które mają
szansę wpływać na losy ważnego dla nich fragmentu miasta (spór o Park Rataje i
Sołacz w Poznaniu, Stowarzyszenie Modraszek broniące terenu Zakrzówka w
Krakowie). Z tejże, rozprowadzanej darmowo książki, dowiadujemy się o
sprzecznościach i labiryntach prawnych oraz np. o ustawowym obowiązku gminy w
udostępnianiu mieszkańcom uchwalonych przez radę studium i planów miejscowego
zagospodarowania terenu; wyrysów i wypisów z tegoż. „Anty - Bezradnik” zakłada
pomoc ruchom demokracji miejskiej przez podanie konkretnych
prawno-proceduralnych podpowiedzi; wszystko to w ramach protestu przeciwko
systematycznemu wykluczaniu mieszkańców z kształtowania środowiska, w którym
żyją.
Sytuacja
nie jest prosta, bo tradycje polskie w demokracji miejskiej są niewielkie.
Pojęcie kultury miast jest u nas stosunkowo młode; rzadko rodzina mieszczańska
sięga dalej niż trzy pokolenia wstecz. Ale właśnie w ostatnich dekadach rośnie
znaczenie społeczności miast, tworzącej coraz wyraźniej klasę średnią. Tam też
bardzo dynamicznie ścierają się wizje na temat kształtowania przestrzeni
wspólnych, ich zależności politycznych i finansowych, zarządzania i estetyki.
Coraz mocniejsze są ruchy miejskie, organizacje zrzeszające grupy osób
walczących o prawo do współdecydowania o kształcie ich bezpośredniego otoczenia
wbrew interesom deweloperów, lokalnych polityków czy innych sił, za którymi stoi
zysk z wydartych terenów wspólnych. Bardzo często są to parki, zieleńce,
skwery, place zabaw, ogródki działkowe.
Smutną
obserwacją jest fakt, że mimo krytykowanej siermiężności osiedli epoki
komunizmu, przestrzenie zielone zajmowały o wiele większy obszar niż we
współczesnych zabudowach. W powojennej Warszawie jednym z elementów
urbanistycznego planowania miasta były kliny nawietrzające, które miały pełnić
rolę „wentylatora“ miasta (B. Brukalska, „Zasady społeczne projektowania
osiedli mieszkaniowych”, 1948). System stołecznej zieleni miejskiej planowano
tak, żeby parki osiedlowe, pasy zieleni w poszczególnych dzielnicach łączyły
się z podmiejskimi lasami i terenami otwartymi. Dziś wiemy, że to sytuacja
optymalna dla zrównoważonego, ekologicznego rozwoju osad ludzkich – połączenia
takie pomagają nie tylko w usuwaniu zanieczyszczeń powietrza z miasta, ale
również przyczyniają się do swobodnego i przyjaznego przemieszczania się
zwierząt, ptaków i ludzi zamieszkałych w tkance miejskiej.
Połączony
system zieleni w naturalny sposób uwzględnia wody powierzchniowe i
sprzyja gospodarce zarządzania wodą w mieście; tereny zielone stanowią
naturalnie przepuszczalne i biologicznie czynne nawierzchnie. Do idei
rozsądnego gospodarowania wodą wraca się w postulatach ekologów na całym
świecie – wykorzystuje się wody opadowe przefiltrowane przez przyuliczne rabaty
i drzewa do dalszego użytku, tak jak np. w rewitalizacji w kanadyjskiego King
Street w Kitchener. (K. Herman, „Zielone Debaty: podsumowanie”, 2014) .
Moda na betonowanie i brukowanie polskich miast w imię przebudowywania i
ogólnego „robienia porządków“ w nikłym stopniu uwzględnia tworzenie rabat czy
zwyczajnych trawników. Po uszczelnionych powierzchniach woda raczej spływa niż
wsiąka głęboko w grunt, nie może więc dziwić fakt, że wiele drzew, którym
projektanci rewitalizowanych placów łaskawie zostawiają mały krąg ziemi wokół
pnia, masowo wysycha. Niestety, dotyczy to nie tylko nowo sadzonych drzew, ale
starych okazów, które dobrze sobie radziły przez dziesięciolecia, żeby wreszcie
polec w walce z brukiem.
W
rewaloryzacji i pielęgnacji drzew popełnianych jest też wiele innych grzechów;
jednym z cięższych jest idiotyczna chirurgia starych drzew w imię
bezpieczeństwa. Nadmiernie przycięte, okaleczone drastycznie zmniejszają swoją
witalność a często nie wytrzymują takich operacji nie mogąc odbudować listowia.
Takie kikuty dodatkowo obniżają wartości krajobrazowe w starych zespołach
zabudowy (np. przycięcia drzew na Szlaku Architektury Drewnianej w Małopolsce).
Nagminne są też pomysły, żeby rodzime, sprawdzone w naszym klimacie odmiany
zastępować gatunkami obcymi, rzekomo bardziej eleganckimi, niskimi drzewkami.
Niestety, pokazuje to często brak kultury wizualnej i wyczucia proporcji –
wykształceni architekci krajobrazu wiedzą, że dobór korony drzewa zależy od
skali architektury, a drzewa są takimi samymi elementami tworzącymi krajobraz
miasta, jak budynki. Stare miejsca rozpoznaje się między innymi po zespołach
drzew. I tu pozwolę sobie na słowo o ważnych dla zieleni miejskiej a często
pomijanych w dyskusjach cmentarzach. W starych miejskich cmentarzach prawie
zawsze logistykę orientacji w terenie tworzyły aleje i kwartały
z charakterystycznymi drzewami, które pomagały trafić do grobu bliskich.
Cmentarze, początkowo na obrzeżach, potem wchłaniane przez rozrastająca się
miasta widoczne były z daleka poprzez dominujący starodrzew (Cmentarz
Stary w Kielcach); charakterystyczny był również mech porastający leciwe
nagrobki, pnącza na murach, typowe dla naszej strefy geograficznej paprocie i
jeszcze do niedawna żywe kwiaty na samych grobach – wszystko to sprawiało, że
cmentarze miejskie miały specyficzny, w pewnym sensie romantyczny klimat
zintegrowania natury z miejscem pamięci o umarłych. W tym sensie można
uznać cmentarze za parki, tym bardziej, że w tradycyjnych założeniach oprócz
głównej funkcji grzebania zmarłych zaczęły pełnić rolę miejsc kultury i pamięci
(Pere Lachaise w Paryżu).
Ludziom
zaczęły przeszkadzać drzewa na cmentarzach, rzekomo szkodliwe dla nagrobków.
Nie tylko stare, ale każde drzewa, z których spadają liście „brudzące“
wybłyszczone, złocone pomniki. Zadziwiające jest, że całymi dziesiątkami lat
rodziny gromadziły się przy grobach w towarzystwie sąsiadujących drzew, liście
spadały, jak to liście, czas mijał i nikomu to nie przeszkadzało aż po lata
dwutysięczne. Zaraza sadzenia „czystych“ i szybkich we wzroście tui
rozprzestrzeniła się po całym kraju. Czy nikt nie zauważa, że cmentarze
z wyciętymi drzewami wyglądają w krajobrazie sztucznie i obco?
W
ślad takich mód producenci i plantatorzy zalewając Polskę nierodzimymi
roślinami: tujami, berberysami, pięciornikami, irgami, które przeważają w
zagospodarowaniach miejskich, czyniąc je coraz mniej zindywidualizowanymi.
Nawet trawniki zaczynają być problemem, na ich miejsce pojawiają się żwirki i
barwiona kora – wszystko, co minimalizuje wysiłek opieki nad ziemią w moim
rolniczym kraju.
Paradoksalnie,
w dużych miastach, głównie w Warszawie praktykuje się coraz żywiej miejskie
rolnictwo (w skrócie: samodzielne sadzenie warzyw w donicach na balkonie, albo
na wygospodarowanym przez miasto terenie „niczyim“); słyszy się o miejskiej
zielonej partyzantce (nielegalne bomby zasiewowe na terenie miasta), pojawia
się Parque-ing Day (ogrody tymczasowe na miejscach parkingowych) i inne, zwykle
skopiowane z zachodnich aglomeracji tendencje ekologiczno-środowiskowe. To
oczywiście bardzo dobrze i nie zaszkodzi, ale trzeba zauważyć, że sytuacja
polska jest inna. Jesteśmy narodem bardzo silnie związanym z ziemią
pochodzeniem, krajem, w którego jedną z największych wartości – choć
widocznych głównie dla przyjezdnych- jest duża ilość przyrody, lasu,
przestrzeni. Z perspektywy mieszkańca Holandii, w której nie ma ani
wiorsty ziemi nieukształtowanej przez człowieka – to luksus i tam, w systemie
chemicznego przemysłu rolniczego, sadzenie warzyw ma inny wyraz i sens. U nas
pozostały jeszcze cudem obronione ogródki działkowe i o nie, moim zdaniem,
naprawdę warto zawalczyć. Na ostatnie ogródki działkowe w śródmieściu Krakowa
inwestorzy mieli chrapkę od lat; na razie się nie udało.
Ale
zespołowi nowoczesnych budynków zbudowanych na wybetonowanym terenie byłej bazy
PKS, po drugiej stronie ulicy nadano nazwę „Grzegórzki Park“ – jak mniemam,
uprawomocniają tę nazwę ogródki właśnie, bo na terenie „Parku“ od lat nikt nie
widział żadnych drzew prócz zasadzonych po skończeniu budowy krzaków obok
parkingu.
Reasumując
– zadam pytanie godne inwestora: czy zieleń w mieście ma wartość?
Odpowiedź
jest pokrętna: obserwując zmniejszające się zieleńce wykupywane przez spółki
budowlane pod zabudowę: metr kwadratowy parku równy jest metrowi kwadratowemu
każdego gruntu w tej lokalizacji. Ale obserwując nazwy powstałych na tej ziemi
osiedli: zielone, zaciszne, parkowe, wrzosowe, sosnowe – nie można uciec od
wrażenia, że deweloperzy zdają sobie jednak sprawę z wartości, jaką ma bliskie
sąsiedztwo przyrody. Jest to wartość pozytywnych skojarzeń, którymi
manipulują w komercyjnej rozgrywce. W rzeczywistości epitety te zwykle są
kłamstwem i inspiracją do wizualizacji rodem z Arkadii.